Po co komu wybory?

Sondaże to tylko sondaże, ale okazuje się, że potrafią mnie ruszyć. Ostatni, jaki przeczytałam na temat poparcia dla poszczególnych partii, na pierwszy rzut oka nie przyniósł żadnych rewelacji. PiS na czele, utrzymując swoje 30% poparcia, KO kilka punktów niżej, potem długo, długo nic i cała reszta ferajny tańcząca wokół 10%, zdobywając lub tracąc po kilka punktów procentowych.

Taki układ utrzymuje się od dawna. Bo w Polsce każdy wie swoje i nikomu nie da się przekonać, że jednak czegoś nie wie. W najnowszym sondażu IBRiS uderzyła mnie jednak informacja o deklarowanym udziale w wyborach. Zwykle w sondażach Polacy odgrażają się, że pójdą do urn i pokażą tam, co myślą. Życie to weryfikuje i zamiast 70% frekwencji, mamy 50% albo i mniej.

Tym razem zaledwie 46,8% (!) zadeklarowało chęć decydowania o przyszłych władzach Polski. To wygląda tak, jakby Polacy wreszcie przestali oszukiwać w sondażach i wprost przyznali, że generalnie wybory mają w nosie. Obawiam się jednak, że to wcale nie nagły przypływ uczciwości spowodował zapowiedź słabej frekwencji. Myślę, że gdyby wybory odbywały się dzisiaj, to wnioskując z sondażowego wyniku 46,8%, realistycznie do urn poszłoby pewnie ze 30% uprawnionych do głosowania.

Nie potrafię tego pojąć. Czy naprawdę ludziom kompletnie nie zależy, jak będzie wyglądać ich kraj? W tym samym sondażu pełne 28% powiedziało właściwie, że tak. Bo właśnie taki odsetek powiedział, że zdecydowanie w wyborach nie weźmie udziału.

Ktoś powie, że to efekt sezonu ogórkowego. Nie. W tym roku nie ma sezonu ogórkowego. Politycy jeżdżą nad Bałtyk, na Mazury i w góry, żeby przekonywać do siebie Polaków nawet wypoczywających na wakacjach. Może przesadzili i ludzie mają ich dość? A może ludzie uznali, że nie mają na kogo głosować? Albo że to nie ma znaczenia, bo wszyscy politycy są tacy sami?

Wszystkie te "argumenty" za tym, żeby nie głosować, pojawiają się przy każdych wyborach. A obecnie powinny mieć nawet mniejsze znaczenie. Bo jak wszyscy powtarzają, Polacy są bardzo mocno podzieleni i każdy obstaje przy wybranej partii z wyjątkowo silnym przekonaniem. Ale widocznie to przekonanie nie jest wcale autentyczne, skoro nie zmusza do wybrania się na wybory.

Rozczarowanie politykami, których do tej pory popieraliśmy, najwyraźnie mocno się nasiliło. Zwolennicy opozycji są chyba zniecierpliwieni. PiS funduje kolejne afery, a opozycja jest bezradna. Rozkradane są kolejne miliony i nikt tego nie ściga. Owszem, dowiadujemy się o nich z dziennikarskich śledztw i konferencji prasowych opozycyjnych polityków. Ale to wszystko. O sprawie za chwilę przestaje się mówić, bo pojawia się następna afera. Której też nikt nie rozliczy. Nie będzie dymisji, kary czy prokuratora.

Opozycja wciąż też nie może się zdecydować, w jakiej konfiguracji stanie do wyborów. Pomysł jednej listy forsował Donald Tusk, ale nikt się do tego nie garnął. PSL i Polska 2050 zawiązały własną koalicję, ale przyjaźń okazała się szorstka. Może więc jednak pomysł wspólnej listy powróci? Wyborcy jednak najwyraźniej tymi przetasowaniami się już zmęczyli.

Zmęczeni są też wyborcy koalicji rządzącej. PiS rzucił już im wszystkie pieniądze, jakie zdołał pożyczyć, a nawet te, których nie ma. 800+, kredyty mieszkaniowe na 2%, 13. i 14. emerytura, a z nie swoich pieniędzy zaoferował wyższą pensję minimalną. Z nie swoich, bo przecież to nie rząd ją będzie wypłacał, tylko przedsiębiorcy.

Ale ile by tych pieniędzy nie rozdawał, w sklepach i tak ciągle drożyzna. Polacy trzymają się za kieszeń i nie muszą oglądać TVN-u czy czytać "Wyborczej" albo "Newsweeka", żeby narzekać na sytuację. A jak już oglądają i czytają, to włos się im na głowie jeży. Bo już nie tylko o sytuację gospodarczą chodzi, ale i o nasze bezpieczeństwo.

Rosyjska rakieta, która przeleciała pół Polski i spadła pod Toruniem, okazała się niegroźna. Nie miała ładunku wybuchowego, więc leżała sobie pięć miesięcy w lesie i nic się nie stało. Poza tym, że świat usłyszał, że w Polsce nikt takiej rakiety nawet nie szukał. Co więc dziwnego, że teraz dwa białoruskie śmigłowce wleciały sobie do Polski? Wojskowe, uzbrojone śmigłowce.

Nasze Ministerstwo Obrony (?) Narodowej stwierdziło najpierw, że... to nieprawda. Mieszkańcy Białowieży okazali się być wyposażeni w lepszy niż nasze wojsko system rozpoznania (dwoje oczu) i poinformowali, że to jednak prawda. Bo śmigłowce latają nad ich głowami. Po dziesięciu godzinach MON zechciał się zgodzić, że wróg rzeczywiście sobie polatał nad naszym terytorium. Ministerstwo czuje się jednak z niewiedzy rozgrzeszone, bo helikoptery latały nisko i nasze radary nic nie zauważyły.

Białorusią nie musimy się jednak przejmować, wszak postawiliśmy na granicy z tym krajem wspaniałą zaporę. Nic nam już nie grozi. Czujność musimy natomiast zachować wobec drugiego sąsiada, Ukrainy. Już jedną rakietę nam przecież wrzucili i zabili nią dwóch naszych rodaków. W dodatku zalali nasz kraj swoim zbożem, korzystając z dobroci naszego rządu i jego wiary, że nikt nie zechce sprzedawać go w Polsce, tylko dołoży, żeby wyeksportować je do Afryki.

Czujność zachował co najmniej prezydencki minister Marcin Przydacz. Na niefortunny wpis na Twitterze premiera Ukrainy, w sprawie blokowania przez Polskę ukraińskiego zboża, zareagował nie mniej niefortunnym stwierdzeniem, że Ukraina "powinna zacząć doceniać" naszą pomoc. Ukraina wezwała więc polskiego ambasadora, co z kolei zjechał równo premier Mateusz Morawiecki.

Białoruskie helikoptery latają nad Polską, a my kłócimy się z Ukrainą. Ciekawe, kto się z tego cieszy?

Incydenty na polskiej granicy zapewne się będą powtarzać. Bo czemu nie? Rosjanom czy Białorusinom nic nie grozi. I tak nie reagujemy - czy strzelają rakietą, czy wlatują helikopterem. Jedyną reakcją może być wprowadzenie stanu wyjątkowego w którymś z przygranicznych powiatów, co byłoby pretekstem do odłożenia wyborów. A to jakiegoś oburzenia by nie wywołało, skoro na wybory wybiera się mniejszość Polaków.

Możesz podzielić się tą treścią ze znajomymi!