Suweren przemówił

Święta, święta i już po świętach. Słyszałam kiedyś na kazaniu, jak ksiądz przestrzegał przed takim podejściem do świąt. Przypominał, że święta mają swój cel i powinny pozytywnie wpłynąć na nasze życie. Tak samo powinno być z wyborami, które są przecież świętem demokracji. Tyle że w tym przypadku, po wyborach wpływ na nasze życie ma już tylko władza, a nie my sami. My mogliśmy brać udział w wyborach i w ten sposób wpłynąć na nasze życie.

Moje słowa mogą dziwić na tle ogromnej euforii związanej z frekwencją wyborczą. Zagłosowało ponad 74% Polaków. Wszystkie media podkreślają, że to zdecydowanie najlepszy wynik w III RP. Ja też się cieszę, że do urn poszła nie połowa, jak to zwykle bywało, ale trzy czwarte Polaków. Ale jednak zadam pytanie, gdzie jest pozostała jedna czwarta. Bo głosowanie zdecydowanej większości powinno być normą, a nie jakimś rekordem. Ale najwyraźniej części rodaków nie zależy na własnym losie.

Przed wyborami słyszeliśmy dużo zapewnień, że choć szykuje się rekordowa frekwencja, wszystko jest dobrze przygotowane. Niestety, Państwowa Komisja Wyborcza okazała się być jak dawniej polscy drogowcy. Oni byli w środku zimy zaskakiwani opadem śniegu i zaskoczeniem tłumaczyli nieodśnieżone drogi. Teraz PKW została zaskoczona, że wszyscy poszli na wybory tego samego dnia.

Przed komisjami tworzyły się ogromne kolejki. Ludzie czekali w nich nawet po kilka godzin. We Wrocławiu ostatni weszli do lokalu wyborczego przed 3 rano! Ciekawa jestem, ile osób nie zagłosowało tylko dlatego, że zniechęciły ich potężne kolejki. Być może frekwencja byłaby jeszcze większa.

Oczywiście nie wszędzie było tak tłoczno. W wielu miejscach wchodziło się bez żadnego czekania w kolejce. Ale to pokazuje, że podział okręgów wyborczych na poszczególne komisje jest po prostu bez sensu. Najwyraźniej wyrzucenie z PKW sędziów i zastąpienie ich sejmowymi nominatami niczego nie poprawiło. A eksperci od dawna zwracają uwagę, że również podział mandatów na okręgi nie odpowiada liczbie ludności.

Na szczęście nie doszło do unieważnienia głosów Polonii. Istniały obawy, że obowiązek policzenia głosów w 24 godziny może to spowodować. Komisje zagraniczne wywiązały się jednak z zadania. Zapewne pomogło to, że kart referendalnych do liczenia było mało. Ale nie pomogła PKW. Bo niektóre komisje, po przesłaniu swoich protokołów czekały po wiele godzin, aż PKW raczy im potwierdzić odebranie protokołu.

Członkowie Państwowej Komisji Wyborczej tłumaczyli na kolejnych konferencjach, że protokoły są odbierane "sukcesywnie". Ale dochodzi do "spiętrzenia" nadsyłanych protokołów i "nic nie można zrobić". Tak samo jak ze śniegiem padającym w środku zimy. PKW wydawała też zalecenia, czy należy pytać wyborców o chęć udziału w referendum, czy nie. Robiła to w środku dnia, w dniu wyborów. I jednocześnie zapewniała, że komisje są "przeszkolone" i wiedzą jak postępować.

Ale z doniesień mediów, ale także moich własnych wynika, że szkolenia musiały być różne. Moi znajomi w Warszawie mówili, że ich pytano, czy wydać im kartę referendalną. To o tyle ważne, że wzięcie do ręki tej karty oznaczało już udział w referendum. Gdy członek komisji zapisał jej wydanie, nie można już tego było zmienić. Tymczasem w moim lokalu wyborczym praktyka była zupełnie inna. Pani z komisji nie pytając mnie o zdanie wręczyła mi plik trzech kartek i kazała się podpisać. Dopiero gdy zaczęłam dopytywać, czy w tym pliku jest karta referendalna, zgodziła się ją wyjąć. Bo do ręki jej jeszcze nie wzięłam.

Słysząc moje pretensje o "wciskanie" mi udziału w referendum, wtrąciła się przewodnicząca komisji. I zaczęła mnie zapewniać, że trzy kartki to "pakiet", który mam odebrać. Ja upierałam się, że mam prawo nie brać wszystkich trzech kartek. Mam nawet prawo zagłosować np. w wyborach do Sejmu, a nie głosować w wyborach do Senatu. I oczywiście nie mam obowiązku pobierania karty do referendum. Pani przewodnicząca wciąż jednak powtarzała, że to pakiet.

Skąd ta różnica w podejściu w różnych komisjach? Najwyraźniej szkolenie było różne. PKW sama zresztą sobie zaprzeczała. Bo mówiła, że "komisja ma obowiązek wydać wszystkie trzy karty". A z drugiej strony przyznawała, że wyborca ma prawo karty do referendum nie odebrać. Tylko jak to zrobić, skoro niektórzy dostawali "pakiet", tak jak kazała PKW?

Dziś to już nieistotne, bo frekwencja w referendum nie przekroczyła 50% i jest ono niewiążące. Mam nadzieję, że również członkowie PKW nie są przywiązani do swoich stanowisk.

Wiążące są natomiast wyniki wyborów. Choć do końca nie wiadomo, w jaki sposób. Bo wygraną w wyborach ogłosiło zarówno Prawo i Sprawiedliwość, jak i opozycja. PiS tłumaczy, że zdobył najwięcej głosów, a opozycja mówi, że w Sejmie i Senacie będzie miała większość i utworzy rząd. W innych krajach zawsze słychać gratulacje dla wygranych od przegranych. I jak przegrywa aktualny rząd, obiecuje od razu płynne przekazanie władzy. Dla dobra kraju.

W Polsce hasło "dla dobra kraju" już się zdewaluowało. Podobnie jak "wola suwerena". Choć wszyscy zgodnie twierdzą, że wysoka frekwencja świadczy o szczególnie silnej woli suwerena. Ale choć suweren w większości chce zmiany rządów, prezydent Andrzej Duda najwyraźniej upiera się przy powierzeniu misji tworzenia rządu dotychczasowej władzy.

A dla mnie symboliczne było głosowanie samego Jarosława Kaczyńskiego. W jego lokalu wyborczym też trzeba było czekać na oddanie głosu. I gdy pojawił się w nim prezes PiS, ludzie pokazali mu koniec kolejki.

Niezwykłe jest też wybranie do Sejmu Romana Giertycha. Nie dlatego, że jest osobą wzbudzającą kontrowersje. I tak nie dorównuje Robertowi Bąkiewiczowi, który był członkiem zarządu organizacji faszystowskiej. Ale ten na szczęście do Sejmu nie wszedł, choć startował z listy PiS w okręgu będącym bastionem tej partii. Giertych startował z ostatniego miejsca listy KO w Kielcach (tam gdzie Kaczyński startował z pierwszego miejsca listy PiS), a jego sukces jest niezwykły, bo robił to... zaocznie. Ścigany przez prokuraturę PiS, uciekł za granicę i mieszka od dłuższego czasu we Włoszech. Nie ma postawionych zarzutów i nie jest ścigany żadnym listem gończym. Ale wiadomo było, że gdy tylko wróci do Polski, zostanie aresztowany.

Jak będzie teraz? Jako posłowi, należy mu się immunitet. Ale immunitet otrzyma dopiero po zaprzysiężeniu Sejmu. Giertych musi więc najpierw wrócić do kraju, aby zostać posłem. Czy PiS go w międzyczasie aresztuje? Czy też zajęte będzie czyszczeniem własnych spraw? A może szukaniem tego, co służby zebrały na innych posłów? Zobaczymy.

A czy zobaczymy jeszcze "niemieckiego" Tuska w TVP? Oglądając tę telewizję w czasie wyborów, po raz pierwszy nie widziałam migawek Donalda Tuska z Putinem. No, była cisza wyborcza. Ale również w kolejnych dniach tego złego Tuska nie było. Albo było na tyle mało, że nie zauważyłam. Czyżby pracownicy rządowej telewizji zauważyli, że rząd może się zmienić?

Myślę, że i tak nie mają żadnych szans utrzymać się na swoich posadach. Chyba że ktoś weźmie na serio pomysł, aby ich zatrzymać i kazać teraz przekazywać prawdziwe informacje. To byłaby dla nich naprawdę wielka kara. Pewnie nie wszyscy by ją znieśli i sami by się zwalniali.

To oczywiście nierealny pomysł. Ale byłby wspaniałym rozwiązaniem i to wcale nie ze względu na znęcanie się nad kłamcami. Gdyby to oni zaczęli teraz mówić prawdę, ludzie skazani tylko na telewizję publiczną mogliby w tę prawdę w końcu uwierzyć.

Możesz podzielić się tą treścią ze znajomymi!