Możecie przyjść wszyscy

W ostatnim tygodniu przed wyborami miałam już nie krytykować naszego rządu. W wielu mediach robi się podsumowanie ostatnich czterech, a nawet ośmiu lat i dokonań władzy. Może i słusznie, ale to się sprowadza do tworzenia listy porażek, a właściwie skandali, łamania prawa, niszczenia instytucji państwowych przez ich kompletne upolitycznienie, afer korupcyjnych i chronienia ich bohaterów, a nawet awansowania ich (fajnym przykładem jest Daniel Obajtek).

Ja o tych wszystkich dokonaniach pisałam wielokrotnie, więc tuż przed wyborami nie chciałam tego wszystkiego władzy znowu wypominać. Chciałam wszystkich przekonywać, aby poszli zagłosować. Bo to jest pierwszy krok w budowaniu lepszej przyszłości Polski. Nie ma się co usprawiedliwiać, że "nie mam na kogo głosować". Nie można umywać rąk od odpowiedzialności, gdy chodzi o Polskę.

Moje plany zburzyła nieco informacja o dymisji najważniejszych polskich dowódców. Prawo i Sprawiedliwość uczyniło motywem przewodnim kampanii wyborczej bezpieczeństwo Polski. Trudno się nie zgodzić, że to dziś chyba najważniejsza sprawa. Gdy tuż za naszą granicą trwa od półtora roku wojna, a kolejna wojna wybuchła pomiędzy Izraelem a Palestyną. Gdy setki tysięcy migrantów - nie tylko z Ukrainy i Białorusi - przetaczają się przez Polskę. Choć wpuszczeni tu nie przez Unię Europejską, ale nasz własny rząd.

Dlatego trudno nie zauważyć dramatu, jaki rozgrywa się w Wojsku Polskim. Dymisje są tylko jego efektem, a nie przyczyną. Generałowie najlepiej wiedzą, co się tam dzieje. I zapewne nie chodzi tylko o rosyjskie rakiety spadające w środku Polski czy białoruskie helikoptery zwiedzające Puszczę Białowieską. Ani o czołg, który na pikniku wyborczym (tak, czołg był na wyborczym pikiniku) wjeżdża lufą w nowiutki wóz strażacki "podarowany" przez rząd. Być może nawet nie o to, że przez pięć lat nie dokonywano żadnej modernizacji armii. Dopiero po wybuchu wojny w Ukrainie rząd zaczął panicznie kupować co się da, nie patrząc na cenę.

To wszystko też oczywiście złożyło się na decyzję generałów, dla których na pewno nie była ona łatwa. Wszak doszli do najwyższych funkcji i sami to porzucają. Ale nie wiem, co postawiło kropkę nad "i". Być może jakieś sprawy, które nie zostały ujawnione. A być może dopiero planowane decyzje polityczne, na które żołnierze nie chcieli się zgodzić.

Złośliwie powiem, że być może rząd planuje przejęcie armii przez... Orlen. Po podporządkowaniu mu kolejnych spółek skarbu państwa, po absurdalnym wykupieniu wszystkich gazet i portali regionalnych, dlaczego nie przejąć wojska? Skoro Orlen przekonywał już, że koncernowi naftowemu potrzebne są lokalne gazety, to o wiele łatwiej pójdzie mu z armią. W wielu miejscach kraju obywatele widzą, że bez wojska Orlen sobie nie poradzi. Bo benzynę na stacje benzynowe dowożą cysterny wojskowe.

Gdy w całym kraju na stacjach Orlenu zaczęły pojawiać się wywieszki "awaria dystrybutora", władze zapewniały, że benzyny "nigdzie nie brakuje". Prezes Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych Michał Kuczmierowski stwierdził, że benzyny może gdzieś brakować "najwyżej kilka godzin". I że to jest wina opozycji, która wywołuje panikę.

Na Orlenie w moim mieście benzyny nie było ostatnio prawie dwa dni. Wcześniej kilka razy podjeżdżałam na stację i też obowiązywała "awaria dystrybutora". Raz zapytałam wtedy o to sprzedawczynię. Powiedziała, że nie mieli dostawy od 36 godzin i nie mają żadnych informacji, kiedy będzie następna. Zapewne była z opozycji i chciała wywołać panikę.

Panikę chcieli chyba też wywołać szefowie TVP. Bo w ostatnim tygodniu przed wyborami, do swojego studia wpuścili Donalda Tuska. To chyba miało wystraszyć wyborców PiS, bo nie wiem, jaki inny powód mógł być tego, że po ośmiu latach pozwolono mu wystąpić na żywo.

Być może po prostu ktoś popełnił błąd. Zorganizował debatę wyborczą, zapraszając przedstawicieli wszystkich komitetów wyborczych. Zapewne nie spodziewał się, że odważy się na nią przyjść Donald Tusk, wszak opluwany systematycznie w TVP od ośmiu lat. A jednak stało się. Co gorsze, Tusk i cała opozycja zaczęła wzywać Jarosława Kaczyńskiego, żeby też się stawił na debacie. Sondaż pokazał, że tego samego chce dwie trzecie Polaków.

Prezes PiS się nie pojawił. Wysłał Mateusza Morawieckiego. A politycy PiS przekonywali, że to właśnie premier powinien wystąpić w debacie. Czyżby nie pamiętali, że do wyborów stają partie polityczne, a nie rząd?

Ja zresztą dziwię się, dlaczego Jarosław Kaczyński nie przyszedł. W debacie nie groziła mu wymiana zdań z Tuskiem, bo jej uczestnicy mieli tylko odpowiadać na pytania, a nie rozmawiać między sobą. Mógł wygłosić swoje teksty, tak jak zrobił to Morawiecki i zakrzyknąć, że Tuska się nie boi. Tymczasem naraził się na wyzwiska, że jest tchórzem.

Donald Tusk debaty zresztą nie wygrał. O ile w ogóle ktoś ją mógł w takiej formule wygrać. Ale Szymon Hołownia, Joanna Scheuring-Wielgus i Krzysztof Bosak wypadli lepiej. Mówili o konkretach i choć wytykali błędy Morawieckiemu, koncentrowali się na swoich postulatach. Również Krzysztof Maj z partii, która nazywa się Bezpartyjni Samorządowcy, potrafił się wyróżnić, odcinając się od sporu PiS-PO, choć bardziej od PO, a mniej od PiS.

Donald Tusk z konkretów podał jeden istotny cytat. To wypowiedź Morawieckiego, gdy doradzał Tuskowi podwyższenie wieku emerytalnego. Premier zaczął natomiast swoją pierwszą wypowiedź od nazwania wszystkich uczestników debaty "bandą". Odpowiadając na pierwsze pytanie jako ostatni, powiedział "wszyscy na jednego, banda rudego". Jak dla mnie, to zwykłe chamstwo. Ale Mateusz Morawiecki mówi takim językiem niemal w każdym wystąpieniu. Wchodząc do studia, nie podał też nikomu ręki.

Być może po prostu ktoś popełnił błąd. Zorganizował debatę wyborczą.

Żeby było ciekawiej, to jego stwierdzenie najwyraźniej było przygotowane, ale nieoczekiwanie okazało się być niepasującym do sytuacji. Bo akurat w pierwszych wypowiedziach nikt go specjalnie nie atakował. Wszyscy mówili, że cieszą się, że mogą w końcu wystąpić przed widzami TVP.

Potem Morawiecki atakował w każdej swojej wypowiedzi już tylko Tuska. Dodatkowo ciągle pokazując go palcem. Najwyraźniej był przekonany, że to właśnie Tusk jest najważniejszy. Ale to nie Tusk go wypunktował, tylko wszyscy po kolei. Razem byli wyraźnie lepsi, mówili o konkretach, a Morawiecki uczepił się Tuska.

Wszyscy uczestnicy debaty byli doskonale przygotowani. Mieli wypowiedzi trwające dokładnie minutę i nie przekraczali czasu. Najlepsi byli w tym pracownicy TVP. Ani razu nie doczekali się gongu, który miał limitować wypowiedź. Ale widocznie ich partia miała przyznany dłuższy czas, bo ich "pytania" wygłaszali dłużej niż przez minutę. Mówili w nich o fantastycznych pomysłach rządu i fatalnych poglądach na te pomysły, jakie ma opozycja. Po czym prosili uczestników debaty o... przedstawienie tych poglądów.

Na koniec Tusk jeszcze raz zaprosił Kaczyńskiego do wspólnej debaty. Zwracając się do Morawieckiego powiedział: "możecie przyjść we dwóch".

A ja was zapraszam na wybory. Możecie przyjść pojedynczo, po dwóch, po trzech, możecie przyjść wszyscy. Jeżeli "nie ma na kogo głosować", to chociaż nie pozwólcie, że politycy wybierali się sami.

Możesz podzielić się tą treścią ze znajomymi!