Złe pomysły są w polityce jak zaraza. Nie tylko dają złe efekty, ale przenoszą się też na kolejnych "pomysłodawców". Mamy w Polsce co najmniej dwa przykłady takiej zarazy w kwestiach dotyczących dużych pieniędzy.
O pierwszym z nich zrobiło się znowu głośno dzięki informacji opublikowanej przez Główny Urząd Statystyczny. Dzietność ciągle spada i to dramatycznie. Jeszcze w 2017 roku w Polsce urodziło się ponad 400 tysięcy dzieci. Przez kolejne lata liczba ta się bardzo systematycznie zmniejszała i w tym roku ledwie przekroczy 250 tysięcy.
A przecież miało być tak pięknie. W 2016 roku, Prawo i Sprawiedliwość zaraz po dojściu do władzy wprowadziło program 500+. Na drugie i kolejne dziecko w rodzinie państwo wypłacało po 500 zł miesięcznie, bez względu na zarobki rodziców. Miało to zachęcić naszych rodaków do decydowania się na większą ilość dzieci. Od samego początku mówiłam, że to zły pomysł, choć moja rodzina była akurat beneficjentem tego programu.
Co ciekawe, program skrytykował... jego pomysłodawca. To prof. Julian Auleytner, ekonomista, założyciel i rektor senior Uczelni Korczaka. Przypomina on, że celem programu, który zaproponował, była walka z ubóstwem dzieci. I faktycznie, wszyscy się obecnie zgadzają, że 500+ to ubóstwo zmniejszyło. Chociaż sam profesor i tutaj nie powstrzymał się od krytyki, wskazując, że nigdy nie zrobiono badań, na co wypłacane pieniądze naprawdę poszły.
A poszło sporo, bo do tej pory wydano 305 mld zł. I od samego początku było oczywiste, że te wypłaty na pewno nie spowodują, że dzieci nagle przybędzie. Wprawdzie PiS już po kilku miesiącach zaczęło się chwalić, że statystyki poszły w górę. Ale pewnie politycy zapomnieli, że ciąża trwa 9 miesięcy i nawet jeżeli ktoś zdecydował się na dziecko już w pierwszym miesiącu trwania programu 500+, to co najmniej tyle trzeba było czekać na narodziny.
Pieniądze poszły jednak przede wszystkim do rodzin, które dzieci już miały. Wypłacane były na dzieci do 18 roku życia. Ludzie mający nastoletnie już dzieci zwykle nie decydują się na kolejne. Nawet jak ktoś im zaoferuje 500 zł. Program zmniejszył ubóstwo, ale nie był zachętą dla tych, którzy rodziny jeszcze nie założyli. Musieliby wierzyć, że program zostanie utrzymany przez wiele, wiele lat, gdy oni będą już mieli co najmniej drugie dziecko. Tymczasem PiS cały czas przekonywało, że gdy tylko Tusk powróci do władzy, 500+ odbierze.
Moim zdaniem, dla zwiększenia dzietności należy przekonać młodych ludzi, że stać ich na założenie rodziny. Można obiecać wypłaty, ale uzależnić ich wysokość od momentu urodzenia pierwszego dziecka. Im kobieta jest młodsza, tym więcej dostanie. To ma sens z dwóch powodów. Po pierwsze, młodsi mają zwykle mniej pieniędzy, więc ich bardziej potrzebują. Po drugie, im wcześniej parze urodzi się pierwsze dziecko, tym większa szansa, że będzie miało rodzeństwo.
Oprócz wypłat, dostępne muszą też być żłobki i przedszkola. Solidna opieka zdrowotna dla kobiety w ciąży, a potem dla dzieci. No i oczywiście pozostaje wciąż problem mieszkania. Nie da się oczywiście rozwiązać go szybko i całościowo. Ale może wsparcie przy zakupie mieszkania należałoby kierować właśnie do ludzi, którym urodziło się dziecko, a nie do wszystkich.
Moje propozycje mają na pewno swoje wady. Nie martwi mnie to, bo władze i tak ich nie będą rozważać. Władze uległy bowiem zarazie. Zły pomysł 500+ zamieniły równie złym pomysłem 800+. To oczywiście efekt politycznej walki. Już w kampanii wyborczej w ubiegłym roku, PiS i ówczesna opozycja prześcigały się w populistycznych propozycjach, kto da więcej. Skoro PiS zapowiedziało 800 zł, obecna władza nie może być gorsza i też tyle wypłaca.
Nikt nie zważa na to, że pomysł jest zły. Jeżeli ma być sposobem na ubóstwo, to pieniądze powinny być wypłacane ubogim. A dostają je wszyscy, także najbogatsi. Ale dziś już nikt się z tego nie wycofa, bo nie chce być gorszy od poprzedników. Tamci dawali, to my też.
Dokładnie taki sam mechanizm zadziałał w drugim przykładzie zarazy złych pomysłów. Chodzi o wiek emerytalny. Poprzednie rządy Tuska podwyższyły go do 67 lat, co zostało przyjęte przez społeczeństwo bardzo źle. To nic, że podwyższanie wieku zostało rozłożone na wiele lat. O ile pamiętam, dla kobiet cały proces miał się zakończyć około 2040 roku. Ale PiS obiecało, że wiek emerytalny przywróci do poprzedniego poziomu - 65 lat dla mężczyzn i 60 dla kobiet. I wybory wygrało.
Mam w rodzinie małżeństwo, które wtedy mocno krytykowało Tuska i zagłosowało na PiS. Oboje tłumaczyli mi, że przecież nie będą w stanie pracować w takim wieku. Oboje są dziś już w wieku emerytalnym. On ma 67, ona 64. I oboje wciąż pracują, chociaż od kilku lat nie muszą.
Ale Tusk odrobił lekcje i przed ostatnimi wyborami zarzekał się, że wieku emerytalnego już nie podniesie. I rzeczywiście, nie ma teraz o tym mowy. Ale problem pozostał. Dzieci się nie rodzą, a społeczeństwo się starzeje. Emerytury już dziś są marne, a wobec niekorzystnej demografii będą coraz gorsze. Ale zły pomysł jest jak zaraza. Szczególnie, że pomógł wygrać wybory. Aż się boję myśleć, co będzie, jak przed następnymi wyborami ktoś znów zacznie obiecywać obniżenie wieku emerytalnego. 55 lat dla mężczyzn, 50 dla kobiet?
Zaraźliwe jest też niestawianie się przed komisją śledczą ds. Pegasusa. Przed tygodniem nie pojawił się Zbigniew Ziobro, w tym tygodniu tak samo postąpił Ernest Bejda, były szef CBA. Miałby o czym opowiadać, bo do prokuratury wpłynęło właśnie 8 zawiadomień w sprawie tego, co działo się w CBA. Komisja będzie chciała doprowadzenia go na przesłuchanie przez policję.
Ziobrze też się to należy, choć tłumaczy się ciężką chorobą. Oburzał się na opinię biegłego, iż jego stan zdrowia jest dobry i może zeznawać. Więc zamiast przyjść na komisję, opublikował drastyczne zdjęcia z operacji swego nowotworu. Ale następnego dnia zjawił się w prokuraturze w odległym o 200 km od Warszawy Sieradzu. Bo tam toczy się dochodzenie, gdzie ma status poszkodowanego. W poniedziałek Kali chory, bo go chcą oskarżać. We wtorek Kali zdrowy, bo to on chce oskarżać.
Na komisji zjawił się natomiast Krzysztof Brejza. Był szefem sztabu wyborczego KO, gdy służby PiS go inwigilowały. Na zwykłych podsłuchach się nie kończyło. Na komisji - pod przysięgą - zeznawał m.in., jak szkalowano jego rodzinę: ojca, żonę oraz matkę. Grożono nawet uprowadzeniem jego dzieci.
Na te dramatyczne opowieści odpowiedział Mariusz Błaszczak, były minister obrony w rządzie PiS, a obecnie jeden z kandydatów na kandydata partii w wyborach prezydenckich. Przekonywał, że nie można wierzyć Brejzie, że był inwigilowany. Dlaczego? Błaszczak "tłumaczy", że Brejza "był szefem sztabu w tamtych wyborach, przypomnę, że przegrał te wybory". No tak, skoro przegrał, to znaczy, że NIE korzystali z podsłuchanych informacji. Genialna logika.
Na zakończenie coś wesołego. Bo choć sprawa jest poważna i dotyczy zdrowia Polaków, nie sposób się nie śmiać. Politycy PiS wzięli na celownik służbę zdrowia. Najpierw były premier Mateusz Morawiecki przyznał, że Narodowy Fundusz Zdrowia świeci pustkami. Przyznał, bo to przecież jego budżet realizowany jest w tym roku. Znaczy na leczenie Polaków przygotował pustkę.
Ale jeszcze lepszy popis dał inny polityk tej partii. Zbigniew Kuźmiuk, mówiąc o sytuacji pacjentów powiedział do kamery (to się nagrało): "Nigdy nie było za rządów PiS tak, że ludzi odsyłało się w październiku na styczeń albo luty". To prawda, odsyłano na maj, sierpień albo jeszcze następny rok.
Inna sprawa, że teraz wcale nie jest lepiej. A w dodatku wraca zaraza covida.