Olimpiada to duża impreza, ale nie spodziewałam się, że trzeci tydzień z rzędu będę rozpoczynać swój felieton od jej tematu. Ale jak tu nie skomentować organizowania olimpiady w Polsce?! No dobrze, nie tyle organizowania, co pomysłu jej zorganizowania w Polsce. Też nie. Pomysłu na ubieganie się o zorganizowanie.
Tak właściwie, to w dalszym ciągu nie jest to precyzyjne określenie tego, co ogłosił premier Donald Tusk. Owszem, zapowiedział starania o przyznanie Polsce organizacji igrzysk w roku 2040 lub 2044. Ale moim zdaniem, był to nie tyle pomysł na ubieganie się o zorganizowanie olimpiady, ale pomysł na... ogłoszenie tego faktu. I tak pomysł opisany to już mogę pochwalić jako bardzo dobry.
Bo generalnie pomysł zrobienia Polski gospodarzem olimpiady powinien się wszystkim podobać. Oczywiście będzie grupa malkontentów, którzy powiedzą, że porywamy się z motyką na Słońce. Ale oni przy każdej okazji marudzą, że nic nam się nie uda. Przed mistrzostwami Europy w piłce nożnej w 2012 roku też marudzili. I chociaż wtedy się udało, oni dalej marudzą.
Większość Polaków chciałaby jednak usłyszeć, że Polska jest wielka, a Polak potrafi. Tusk wyciągnął wnioski z "sukcesów" PiSu. Poprzedni rząd przez wiele lat "budował" Centralny Port Komunikacyjny. Łączący całą Polskę szybką koleją z najnowocześniejszym lotniskiem w Europie. A może i na świecie. Nie wiemy dokładnie, bo nawet przysłowiowa pierwsza łopata nie została jeszcze wbita. Oczywiście takich projektów "na miarę naszych możliwości" było więcej, jak choćby najlepszy na świecie samochód elektryczny Izera. Ale im większy projekt, tym lepiej.
Polacy cieszyli się, że będziemy w czymś najlepsi. Dlatego z przyjemnością będą też słuchać, że to właśnie nad Wisłą odbędzie się ta najważniejsza impreza sportowa świata. A ogłoszenie zabiegania o to, Donalda Tuska nic nie kosztowało. Olimpiada w 2044 roku? Obecny premier będzie wtedy starszy niż Joe Biden i daj mu Panie Boże zdrowie, żeby spokojnie oglądał olimpiadę w telewizji.
A jak na razie, nikt nie oczekuje od rządu konkretnych działań. Cała kadencja może spokojnie minąć i nic się nie musi wydarzyć. Spokojnie, przecież mamy jeszcze czas. Dużo czasu. A jak się trafi następna kadencja, czasu ciągle będzie wystarczająco dużo.
Oczywiście chciałabym się mylić. Bo uważam, że choć czasu jest rzeczywiście dużo, trzeba rozmawiać o konkretach już dziś. Przecież niewiele będzie kosztować zrobienie dokładnej analizy, czego nam potrzeba do przeprowadzenia olimpiady. Nie chodzi tylko o infrastrukturę sportową, ale także transportową, hotelową czy gastronomiczną. Jakie będą koszty budowy tej infastruktury i co nam z niej po olimpiadzie zostanie. Bo zyski z olimpiady to nie tylko pieniądze zostawione w Polsce przez kibiców czy dochody z transmisji.
Taka dokładna analiza nie przekonałaby pewnie wspomnianych malkontentów. Ale pokazałaby - być może - że olimpiadę rzeczywiście warto organizować. I że w Polsce jest to możliwe. Bo kolejnym krokiem po analizie - i podjętej na jej podstawie ostatecznej decyzji - byłoby przygotowanie planu budowy infrastruktury, rozpisanego na kolejne lata.
Tym bardziej, że mamy już przecież plany budowy szybkiej kolei. Bo rząd Tuska postanowił zrealizować plan budowy CPK, choć po urealnieniu tras kolejowych i samego lotniska. Za 20 lat powinniśmy więc mieć bogatą infrastrukturę komunikacyjną, nawet jeżeli dojdzie do jakichś opóźnień (a dojdzie na pewno). Hoteli w Polsce mamy już dużo, gastronomia też sobie dobrze radzi. A budowa obiektów sportowych na pewno jest potrzebna, co pokazały ostatnie igrzyska. I wypowiedzi na temat warunków trenowania w Polsce nawet tych, którzy medale zdobyli.
Brak infrastruktury to tylko jeden powód zapaści polskiego sportu. Jeszcze gorzej jest z organizacją sportu masowego i zarządzaniem sportem profesjonalnym. Pokazuje to chociażby przypadek pana Radosława Piesiewicza, prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Ten człowiek nie widzi powodu, żeby rozliczać się z 92 milionów złotych przekazanych na PKOl przez spółki skarbu państwa. Twierdzi, że to sprawa pomiędzy nim a "sponsorami".
Problem polega jednak na tym, że sponsorami zarządzał jego kolega, minister aktywów państwowych Jacek Sasin. A pieniądze państwowych firm to pieniądze publiczne, z których należy się rozliczać. Zresztą PKOl, choć formalnie niezależny od rządu, nie jest prywatną firmą prezesa Piesiewicza. Pieniądze, które dostaje, płyną nie dlatego, że sponsorzy chcą wspierać Piesiewicza, tylko na rzecz polskiego sportu.
Pan Piesiewicz denerwuje się też "atakami na jego rodzinę". Chodzi konkretnie o jego żonę. Przez pół roku była zatrudniona w banku Pekao, spółce skarbu państwa, czyli pozostającej również w gestii ministra Sasina. W tak krótkim czasie zarobiła tam 1,15 mln złotych - ponownie, publicznych pieniędzy.
Może jest tak świetnym fachowcem. Może, ale szkoda, że nie dała po sobie tego poznać. Bo przez te pół roku nie wykonała ani jednej analizy, nie napisała ani jednego raportu. W Pekao nie ma po jej pracy żadnego śladu. Szkoda, że tak świetnego fachowca bank nie wykorzystał. Ale ważne, że zapłacił.
Dziwnych układów jest w polskim sporcie wiele. I wcale nie są winą tylko PiS, bo trwają od wielu lat. Przez ostatnie osiem nie tylko nic się nie poprawiło, ale pojawili się jeszcze nowi Piesiewicze. Uzdrowienie sytuacji wymaga ogromnego wysiłku i ogromnej determinacji. Perespektywa olimpiady byłaby motywacją, aby za to uzdrawianie ostro się zabrać. Może 20 lat wystarczy?
W sprawie organizowania igrzysk powstaje oczywiście pytanie, czy nas na to stać. Wspomniana przeze mnie analiza powinna to wyjaśnić. Ale nawet bez tej analizy można się pokusić o stwierdzenie, że nie ma się czego bać. W 2004 roku olimpiadę organizowała Grecja, która ma trzy razy mniejsze PKB od Polski. Nasz kraj ponadto ciągle się dość dynamicznie rozwija. Już dziś jesteśmy 21. gospodarką świata, a za dwie dekady możemy być jeszcze wyżej. Wtedy możemy żałować, że o tę olimpiadę się nie staraliśmy, a planowanie takiej imprezy odbywa się na wiele lat do przodu. Planujmy więc ambitnie, bo przecież... Polak potrafi.