Wydawało się, że nic nie może wzbudzić większych emocji, niż spory o rozliczanie Prawa i Sprawiedliwości przez obecną władzę. Tym bardziej teraz, gdy zaczyna ono przybierać formę aresztu albo chociaż jego zapowiedzi. A jednak. Znalazł się ktoś, kto wzbudził jeszcze większe zainteresowanie i to praktycznie wszystkich - polityków, dziennikarzy i zwykłych obywateli (sądząc po internetowych wpisach). Ale przede wszystkim - zainteresowanie prokuratury. Tą niezwykłą osobą jest Janusz Palikot.
Co za talent! Zawsze go było w nim widać. W czasach, gdy był politykiem Platformy Obywatelskiej, a od 2011 roku własnej partii o nazwie Ruch Palikota, potrafił skupiać na sobie uwagę. A to przyniósł do studia na wywiad świński ryj, a to na konferencji prasowej siedział z wibratorem. Potrafił nawet publicznie zapalić marihuanę.
Ale to wszystko były tylko pojedyncze epizody. Happeningi, jak mówią niektórzy. Takim słowem często usprawiedliwia się różne dziwne zachowania, w tym także nielegalne albo ocierające się o łamanie prawa. Tyle, że nazwanie czegoś po angielsku niczego nie zmienia. Choć wielu ludzi sądzi, że jest inaczej i występując w telewizji silą się na użycie jakiegoś słowa po angielsku, chcąc wyjść na mądrych.
Palikot swoimi happeningami na mądrego raczej nie wychodził. Ale niczego nielegalnego na nich nie robił. Teraz jednak został oskarżony przez prokuraturę nie tylko o coś nielegalnego, ale o wielkie oszustwa. Miał oszukać ponad 5 tysięcy ludzi na sumę 70 milionów złotych. To według wyliczeń prokuratury, ale media już dużo wcześniej pisały, że poszkodowanych może być dwa razy więcej, a straty sięgać 200 milionów.
Ludzie inwestowali w biznes Palikota, bo postrzegali go jako wielkiego biznesmena, który zna się na branży alkoholowej. Jako polityk, swoim postępowaniem, mądrym czy głupim, zdobył rozpoznawalność. Jego biznes jednak nie wypalił, a ludzie stracili pieniądze. Prokuratura twierdzi, że zbierając pieniądze od inwestorów, Palikot spłacał nimi stare długi, a w nic nie inwestował, więc oszukiwał ludzi wpłacających mu pieniądze. Sam biznesmen twierdzi, że był nielubiany przez poprzednią władzę, która rzucała mu kłody pod nogi. Nie mógł zdobyć kredytu i rozwinąć biznesu na pełną skalę.
PiS go zapewne nie lubił, ale czy to było powodem upadku jego biznesu, to już zupełnie inna sprawa. Przy udzielaniu kredytu, banki kierują się oceną ryzyka, a nie politycznymi sympatiami. Czy naprawdę ktoś złośliwie podstawiał Palikotowi nogę, może się jeszcze kiedyś okaże. Ale na razie dowody przeciwko niemu okazały się na tyle mocne, że sąd zgodził się na jego areszt. Chyba że zapłaci milion złotych kaucji. Palikot tyle podobno nie ma, więc może znowu ogłosi, że przyjmuje wpłaty od inwestorów. I ogłosi, że jak wyjdzie, to dopiero zrobi wielki biznes.
Kto wie, może zrobi. Ja go nie skreślam, bo facet jest nietuzinkowy i ma potencjał. Tak jak napisałam na wstępie, budzi wielkie emocje. Może więc napisze książkę (nawet w więzieniu może to zrobić), a może ktoś zrobi o nim film. Materiału nie zabraknie. A i chętnych do obejrzenia filmu będzie wielu, choć wygląda na to, że nikt go nie lubi.
Tak przynajmniej można sądzić z internetowych wpisów. Z wypowiedzi polityków i dziennikarzy zresztą też. I co ciekawe, jadą po nim równo ze wszystkich stron politycznej sceny. Oczywiście różna jest interpretacja. Obóz rządzący chwali się, że zatrzymanie Palikota to dowód na niezależność prokuratury. Ściga każdego, niezleżnie od politycznych koligacji. Opozycja twierdzi natomiast, że to wszystko jest ukartowane. Sprawa Palikota ma być przykrywką dla nieudolności rządu Tuska i jego afer.
Ktoś zasugerował nawet, że chodzi o posunięcie wyprzedzające przed 15 października. Rocznica wyborów będzie zapewne okazją do rozliczania nowej władzy, choć z powołaniem rządu Tuska prezydent Duda czekał do 13 grudnia. Jeżeli tak miało być, to Palikota aresztowali dużo za wcześnie. Do 15 października ludzie o Palikocie już zapomną. Chyba że ten znowu wymyśli jakiś happening. No, ale za kratkami będzie trudno. Efekt może się ograniczyć do spacerniaka.
Zatrzymanie Palikota jest też komentowane jako odwrócenie uwagi od ścigania przez prokuraturę innych ludzi - z PiS i jego okolic. Ci jednak sami nie dają o sobie zapomnieć. Jeden w Londynie stara się wymigać od ekstradycji do Polski, drugi z Ameryki Południowej prosi o list żelazny, a Marcin Romanowski nie stawił się w prokuraturze, choć uchylono mu już drugi immunitet. Usprawiedliwia się, że pojechał służbowo na Węgry. Może szuka tam kolejnego immunitetu? Premier Orban jest z tej samej paczki, więc pewnie mógłby mu go dać.
Ciekawe jest przy tym to, że o ścigających Romanowskiego PiS pogardliwie wyraża się "bodnarowcy", sugerując, że wszyscy wykonują rozkazy ministra sprawiedliwości Adama Bodnara. Można to zrozumieć, bo po ośmiu latach rozkazów szeryfa Ziobry mogą już nie pamiętać, że to nie jest normalne i prokuratura może być niezależna od polityka. Ale trudno zrozumieć, dlaczego prokuratura ścigająca Palikota już do "bodnarowców" nie należy. PiS mówi o niej, że jest niezależna i uczciwa.
Podobnie jest zresztą z oceną innych instytucji. Są dobre lub złe, w zależności od tego, kto nią kieruje. Gdy przed dekadą wybuchła afera Amber Gold, winny był Tusk (któż by inny), bo jego Komisja Nadzoru Finansowego nie ukróciła działalności firmy odpowiednio wcześnie. Teraz ludzie Tuska pytają, gdzie przez poprzednie lata był KNF, gdy Palikot budował swoją piramidę finansową.
Najciekawsze są jednak teorie, że każda afera jest przykrywką jakiejś innej i właśnie w tym celu została spreparowana. Palikot jest nazywany kolegą Tuska, więc od razu padło podejrzenie, że obydwaj się dogadali. Tusk kazał aresztować kolegę, żeby przykryć rocznicę wyborów. Palikot jest naprawdę wiernym kolegą, bo do sprawy musiał przygotowywać się kilka lat, zbierając pieniądze od inwestorów. Wszystko po to, żeby w odpowiednim momencie było za co go aresztować.
Podobnym spiskiem była afera z alkoholem w saszetkach, o czym pisałam przed tygodniem. Tu też słyszałam już od polityków teorię, że Tusk dogadał się z ich producentem. Specjalnie wyprodukowali taki kontrowersyjny produkt, żeby pan premier mógł się wykazać skutecznością. Tupnął nogą i producent posłusznie wycofał się z produkcji. No przecież wiadomo, że byli w zmowie.
Wiem, że to wszystko brzmi absurdalnie. Ale to nie ja wymyśliłam, powtarzam tylko teorie wypowiadane przez polityków. Ale jeszcze się przekonacie, że ktoś to wszystko połączy i będzie jeszcze fajniej. Nagle się okaże, że na polecenie Tuska Palikota uniewinnią, wyjdzie z więzienia i reaktywuje swój alkoholowy biznes. I tak się złoży, że będzie jedynym producentem, którego alkohol spełnia nowe przepisy dotyczące opakowań, wprowadzone przez rząd Tuska. Wytwarzać je będzie - zbiegiem okoliczności - producent saszetek z alkoholem. A połowę udziałów w tym monopolu będzie miał syn Tuska. I co? Czyż nie brzmi to jeszcze ciekawiej?