Andrzejkowe zabawy

W mojej korespondencji z Polski dla Czytelników "abecadła" mam często problem, o których wydarzeniach z ostatniego czasu napisać. W ciągu jednego tygodnia potrafi bowiem zdarzyć się tak wiele, że trudno wybrać. Trudno wybrać, ale nie to, o czym napiszę, ale to, co pominę. Bo te pomijane sprawy często są równie ważne. Staram się więc relacjonować to, o czym słyszę najczęściej w rozmowach ludzi. To, co ich najbardziej zajmuje, o co się spierają. Mam ten komfort, że wśród znajomych i rodziny są osoby o najróżniejszych poglądach, zarówno politycznych, jak i światopoglądowych (co często idzie w parze).

W tym tygodniu nie mam problemu z wyborem tematu, który wszystkich zajmuje. Ale to nie znaczy, że nie mam problemu w ogóle. Bo tematem numer jeden - żeby nie powiedzieć tematem jedynym - były w ostatnich dniach wybory. Nie, nie wybory do Sejmu, tych mieliśmy już rocznicę. Wybory prezydenckie. Nie, nie chodzi o to, jakiego kandydata wystawi PiS, a jakiego KO. Mieliśmy w Polsce wybory prezydenta USA.

Tak, nie boję się powiedzieć, że to my mieliśmy wybory. Bo cała Polska wybierała (wam) prezydenta. O tych wyborach dużo się mówiło przez ostatnich kilka miesięcy, ale ostatni tydzień to było już prawdziwe wariactwo. Nazwiska Trump i Harris pojawiały się w mediach trzy razy częściej niż Tusk i Kaczyński. Jak już była mowa o polskich politykach, to dlatego, że Tusk popierał Harris, a Kaczyński Trumpa. Co oni tam o Polsce mówią, było mniej istotne.

Wszystkie duże media powysyłały do was swoich korespondentów, a telewizje miały nawet własne ekipy nadające z różnych miejsc Ameryki. Takiej inwazji informacyjnej nie pamiętam, jak żyję. Nawet wybory polskiego prezydenta nie były aż tak intensywnie komentowane, chociaż wydawało się, że mówiło się o nich dużo. Okazało się, że można dużo więcej.

Ale to nie tylko media przeżywały wybory amerykańskiego prezydenta, czy też jak powiedział kiedyś Mateusz Morawiecki - wybór między dżumą a cholerą (kandydatem demokratów był wtedy jeszcze Joe Biden, ale daję głowę, że zamiana Bidena na Harris nie wpłynęła na jego poglądy, chociaż nie wiem, czy to Trump był dżumą, a Biden cholerą czy odwrotnie). W prywatnych rozmowach te wybory też pojawiały się bardzo często. Słychać to było dosłownie na tzw. ulicy. Komentarze, albo przynajmniej żarciki, pojawiały się w pracy, w kolejce u lekarza, w sklepie, czy gdziekolwiek była okazja zamienić dwa zdania.

Prywatnie byłam bombardowana pytaniami zapewne dużo intensywniej niż inni, bo wielu znajomych i rodzina wiedzą o moim romansie z "abecadłem". Wypytują więc mnie o amerykańskie sprawy, jakbym była jakimś ekspertem od USA. Tłumaczę im, że moją rolą jest komentowanie spraw w Polsce, a nie w Stanach Zjednoczonych, ale i tak uważają mnie za lepiej poinformowaną, ze względu na kontakty z ludźmi w USA. Dziś mąż mi powiedział, że jego rodzina wypytywała go, kogo ja uważam za lepszego kandydata na prezydenta USA. To już kompletnie mnie rozśmieszyło. Inna sprawa, że pytania kierowane do mnie są często tylko pretekstem, aby rozpocząć temat i wyłożyć mi swoje własne poglądy na temat Trumpa albo Harris.

Piszę wam to wszystko, żeby pokazać, jak bardzo Polacy przeżywali te wybory. Ameryka od zawsze miała specjalne miejsce w sercach Polaków (zresztą innych narodów też) i było to powszechnie wiadome. Ale zainteresowanie ostatnimi wyborami przebiło wszystko. Tłumaczy się to wyjątkową sytuacją, to znaczy pełnoskalową wojną tuż za naszą granicą. Przecież rakiety spadają nawet na terytorium Polski, a głównym sprzymierzeńcem Ukrainy są Stany Zjednoczone. Bez ich pomocy, Putin pewnie by już oglądał paradę zwycięstwa w Kijowie.

Z wyborem prezydenta USA wiąże się więc przyszłość Ukrainy, a przez to i także zagrożenie dla Polski. Trump zapowiadał, że w razie wygranej zakończy wojnę jeszcze przed formalnym objęciem urzędu prezydenta, ale nie wiadomo co to znaczy. Prawda jest taka, że w ogóle nie wiadomo, jaka będzie jego polityka militarna i wobec Rosji i Europy w ogóle. Debaty Polaków na temat "właściwego" wyboru prezydenta były więc wróżeniem z fusów. Ale Polacy lubią takie andrzejkowe zabawy.

Wróżenie na szczęście już się skończyło i mogę wam jeszcze dwa słowa napisać o politykach polskich. Choć znowu wiąże się to z wyborami w Ameryce. Były minister w rządzie PiS Mariusz Błaszczak, jeszcze przed wyborami wygłosił swoje oczekiwanie wobec rządu Donalda Tuska. Dokonał tego w kontekście ewidentnej nadziei polskiego rządu, że w USA wygra Kamala Harris. Błaszczak wysnuł wniosek, że jeżeli wygra jednak Donald Trump, to... polski rząd powinien podać się do dymisji.

Wiem, że doszukiwanie się logiki w wielu wypowiedziach tego polityka to zadanie dla wybitnych naukowców, a nie dla mojej skromnej osoby. Postawiona przez niego teza będzie zapewne zapisana w annałach historii polityki jako przykład, że polityk może wszystko. To znaczy może wszystko powiedzieć. Ale Błaszczak mógłby bardzo łatwo obronić swoją tezę dając przykład własnego rządu. Gdy cztery lata temu jego rząd stawiał na Trumpa, a wygrał Biden, to przecież rząd PiS od razu podał się do dymisji... A nie, nie podał się. No, ale pewnie to co innego. Błaszczak na pewno potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego od rządu Tuska oczekuje czegoś odwrotnego, niż czynił rząd, którego sam był ministrem.

Ministrowie tamtego rządu w ogóle wszystko potrafią wytłumaczyć. Na przykład były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro tłumaczył, dlaczego nie stawia się na wezwanie sejmowej komisji śledczej. Był chory na raka, intensywnie się leczył i przedstawił zwolnienie lekarskie. Komisja zwróciła się do biegłego lekarza sądowego, żeby sprawdził, czy choroba faktycznie nie pozwala przesłuchać Ziobry. Biegły obejrzał dokumentację medyczną i odkrył, że choroba jest na tyle zaleczona, że minister od dawna może zeznawać. Zresztą sam zainteresowany to potwierdził, jadąc 200 km do Sieradza, żeby zeznawać, ale to było "co innego", bo w sprawie własnej skargi.

Wymówka ciężkim stanem medycznym ostatecznie więc upadła i komisja znowu wezwała Ziobrę na przesłuchanie. Ten znowu się nie stawił, ale znowu potrafi to wytłumaczyć. Czuje się już chyba dobrze, bo o chorobie nie wspomniał. Ale wyjaśnił, że niejaka magister Przyłębska, zajmująca stanowisko w czymś, co było kiedyś Trybunałem Konstytucyjnym, powiedziała, że cała ta komisja sejmowa jest nielegalna. Nikt więc nie musi się przed nią stawiać.

Sama komisja ma inne zdanie i zapowiedziała starania, aby byłego ministra doprowadziła na przesłuchanie policja. Droga do tego długa, bo musi się na to zgodzić sąd, a Sejm musi odebrać Ziobrze immunitet. W dodatku nie wiadomo, jak to doprowadzenie miałoby wyglądać, bo jeszcze tego w Polsce nie przerabialiśmy. Jak doprowadzany będzie stawiał opór, to zakują go w kajdanki? I w kajdankach przyprowadzą do sejmu? Żeby nie robić takiej szopki, mogliby takie przesłuchanie robić bez udziału mediów. Ale co oni tam w końcu postanowią, to też jest takie wróżenie z fusów. Ale przynajmniej w naszej, polskiej sprawie.

Możesz podzielić się tą treścią ze znajomymi!