Plotkarskim mediom nie umknął oczywiście kłopot przy wykonaniu państwowego hymnu w czasie uroczystości zaprzysiężenia Donalda Trumpa. Nie umknął oczywiście też internetowi, gdzie już fruwają przeróżne teorie spiskowe, że to był "akt sabotażu". W najlżejszej wersji winni są demokraci, którzy chcieli Trumpowi zrobić na złość.
Kto oglądał zaprzysiężenie, wie o czym mowa. Ale większość ludzi była w tym czasie w pracy, więc wyjaśnię, że chodziło o problem techniczny. Gdy do zaśpiewania hymnu wyszła piosenkarka Carrie Underwood, ruszył podkład muzyczny, ale tylko na ułamek sekundy. Potem nastąpiła dłuuuuga cisza. Wszyscy czekali na ponowne uruchomienie muzyki, ale to nigdy już nie nastąpiło. Underwood musiała więc śpiewać a cappella. I żeby nie męczyć się w takich warunkach, skróciła swój występ do niezbędnego minimum.
Dla obsługi technicznej to była potężna wpadka i wątpię, żeby ktoś był w stanie ją przekupić, aby to zrobiła celowo. Bo na pewno poleciały głowy, a że rządzi już prezydent, w którego miało to uderzyć, nowej roboty technicy nie znajdą. Ale ta wpadka uderzyła też w piosenkarkę. I plotkarskie media właśnie tym zajmują się najbardziej, a nie technikami od nagłośnienia, czy nawet teoriami spisku przeciwko Trumpowi.
Gazeta "Daily Mail" podała, że Carrie Underwood była rozgoryczona całą imprezą i to nie tylko z powodu problemu z muzyką. Informatorzy donieśli dziennikarzom, że mówiła, że "nie doznała tego samego szacunku", jak inne gwiazdy, które śpiewały hymn. Już przed uroczystością było wiadomo, że nie wystąpi przed tłumami zgromadzonymi przed Kapitolem, bo zaprzysiężenie zostało przeniesione do środka ze względu na pogodę.
"Carrie była nieusatysfakcjonowana swoim występem głównie ze względu na ograniczoną przestrzeń, którą otrzymała" - powiedzieli gazecie informatorzy. Faktycznie, gwiazda nie miała - jak to zwykle na występach bywa - żadnej sceny, czy choćby podwyższenia. "Czuła się jak dosłownie w pokoju z ludźmi dookoła niej" - cytuje gazeta relację. Piosenkarka "czuła się jak wprowadzona i wyprowadzona". I rzeczywiście tak to wyglądało. Weszła na salę, stanęła w tłumku obok prezydenta, odśpiewała swoje i zaraz ją wyprowadzono.
W takim oto tłumie musiała stanąć Carrie Underwood, nie na żadnej scenie czy choćby podwyższeniu, aby zaśpiewać hymn. Trudno ją było wśród tych wszystkich garniturów zauważyć.
No nie tak to miało wyglądać. Gwiazda sporo postawiła na ten występ, bo przecież wchodzenie w takie polityczne wydarzenia zawsze budzi kontrowersje. Underwood o tym doskonale wiedziała, więc przed imprezą nawet nie chwaliła się na Instagramie, że zaśpiewa hymn. To wyjątkowe, bo wszyscy celebryci chwalą się nawet tym, co zjedli na śniadanie. Underwood nie pochwaliła się też po imprezie, nie umieszczając żadnych fotek czy komentarzy. Ale to można już zrozumieć. Nie tak to miało wyglądać.
Ciekawe czy w ogólnym rozrachunku Carrie Underwood nie żałuje teraz, że dała się na to śpiewanie namówić. Udział w zaprzysiężeniu prezydenta to wielka nobilitacja. Moment ten relacjonowany jest na cały świat, więc śpiewająca hymn ma przy okazji świetną reklamę. Choć w przypadku obecnych podziałów politycznych część fanów nie może jej tego wybaczyć. Gwiazda kalkulowała jednak zapewne, że w sumie się opłaci.
Pozyskanie Underwood było też komentowane jako sukces Donalda Trumpa. Bo generalnie artyści go nie lubią i przy pierwszym zaprzysiężeniu w 2017 roku, największą gwiazdą, jaką udało się namówić na zaśpiewanie hymnu, była 16-letnia Jackie Evancho. A przecież cztery lata wcześniej, dla Baracka Obamy hymn zaśpiewała Beyonce. A cztery lata później, dla Joe Bidena Lady Gaga. No to teraz Trump wyhaczył Underwood.
Trzeba jednak zaznaczyć, że ta polityczno-gwiazdorska kooperacja to stosunkowo nowa świecka tradycja. Przed Beyonce, hymn śpiewały zwykle różne chóry. Na przykład na pierwszej inauguracji Obamy, zrobił to zespół z marynarki wojennej, United States Navy Band Sea Chanters (chociaż na uroczystości śpiewała inną pieśń także Aretha Franklin). Wcześniej, dla Goerge'a W. Busha w 2001 i w 2005 roku hymn śpiewali soliści z armii i lotnictwa.
Teraz żołnierze wrócili do strzelania, a do śpiewania zatrudnia się profesjonalistów. Profesjonalistów, którzy potrafią sobie poradzić nawet przy technicznych kłopotach. A co zrobiłby śpiewający sierżant, jak nie byłoby muzyki? Zaśpiewał a cappella? Przecież takiego rozkazu nie było.
Dla Carrie Underwood należą się słowa szacunku. Pomimo wściekłości, zachowała się jak profesjonalistka i nie nawaliła tak jak muzyczny podkład. Kto nie śpiewał publicznie, pewnie nie wie, że zaśpiewać do muzyki i zaśpiewać a cappella to ogromna różnica. Szczególnie z zaskoczenia. Jak wielka to różnica, świadczą słowa samej piosenkarki, która stając przed tym zadaniem powiedziała do zgromadzonych: "Znacie słowa, pomóżcie mi". Oh, come on, stojący obok George Bush miałby pomagać Underwood w śpiewaniu?!
W dodatku śpiewanie jest szczególnie trudne na takiej imprezie, gdzie presja jest ogromna nawet na wielkie gwiazdy. Beyonce przyznała się po swoim występie w 2013 roku, że... śpiewała z playbacku. Carrie Underwood nie poszła na taką łatwiznę i w dodatku nie pękła wobec ogromnego utrudnienia śpiewania a cappella. Politycznie niech każdy sobie ją ocenia jak chce, ale jako piosenkarka wyszła na imprezie jako wielki zwycięzca.