Pamiętam wielką aferę, jaka wybuchła po tym, gdy policjant próbował wyrwać dziennikarzowi laptopa w redakcji "Wprost". Oburzenie było powszechne i słuszne. Prokuratorzy byli wtedy niezależni, ale zapewne jeden z nich zapragnął przypodobać się władzy. Nie udało mu się. Władza ostro skrytykowała jego metody. Dziennikarz zachował swój laptop, ale smród po sprawie pozostał.
Ech, jakie to były czasy. Atak jednego prokuratora na pojedynczego dziennikarza był ogólnopolską aferą. Jak jest dzisiaj? Nikt nie bawi się w szarpanie o głupi laptop. Media atakuje się systemowo, aby zmusić do posłuszności. Przez ostatnie lata dowiedzieliśmy, że metod zapewnienia sobie przez rząd przychylności mediów może być wiele.
Pierwszym przykładem była oczywiście TVP. Zainstalowanie tam partyjnego komisarza Jacka Kurskiego właściwie wystarczyło. Sprawny działacz dokonał czystek na wszystkich szczeblach i we wszystkich redakcjach - nawet w sportowej. Pozostali tylko ci, którzy zgadzają się z jedynie słuszną linią partii.
Łatwo poszło też z całą grupą gazet lokalnych. A to dlatego, że wiele z nich było częścią jednego koncernu medialnego. Koncern nie chciał się władzy postawić i wszystkie gazety sprzedał. Tygodnik, który jest wydawany w naszym mieście, kiedyś dość systematycznie kupowałam. Teraz nie muszę. Dokładnie to samo mam w TVP.
Nie wszyscy chcą się jednak władzy sprzedać. Właścicieli niektórych mediów nie da się przekonać pieniędzmi. Na przykład TVN należy do amerykańskiego Discovery. Z Obajtkiem gadać nie będą. Albo radio TokFM, należące do koncernu Agora, który jest notowany na polskiej giełdzie. Ale na takich jest inny sposób. Nakłada się na nich kary administracyjne. Na przykład za nieprzyzwoite wypowiedzi, a przecież każda krytyka rządu jest nieprzyzwoita. Ba, godną kary okazała się nawet krytyka podręcznika, przygotowanego przez rząd.
Dziennikarze powinni więc zrozumieć, że są wolnymi ludźmi, ale krytykować im nie wolno. A jak nie zrozumieją, to trzeba ich zasypać procesami. Jarosław Kurski (brat Jacka Kurskiego) z "Gazety Wyborczej" mówi, że po każdym krytycznym artykule redakcja otrzymuje od rządu żądanie sprostowania. A jak sprostowania nie ma, sprawa od razu zamienia się w sądowy pozew. "Wyborcza" ma już sto kilkadziesiąt takich pozwów.
Prawnicy rządowi pracują za pieniądze podatników, więc ich fundusze są nieograniczone. Pozywane redakcje muszą same zarobić na adwokatów, żeby mieć szanse się bronić. Duże media sobie radzą, ale małe czy nawet średnie muszą odpuścić.
Te wszystkie metody wpływania na media najwyraźniej rządzącym nie wystarczają. Portal Onet ujawnił ostatnio, że otrzymał zadziwiającą propozycję. Nie podał nazwiska osoby, która ją zgłosiła, ale twierdzi, że "była ściśle powiązana z obozem władzy". I zastrzega, że propozycję ma dobrze udokumentowaną, gdyby osoba ta chciała jej zaprzeczać.
Jak ktoś pamięta aferę Rywina, to pomyśli, że ta jest podobna. Przypomnę, że Lew Rywin przyszedł wówczas do naczelnego "Wyborczej", Adama Michnika, twierdząc, że reprezentuje "grupę trzymającą władzę". I zaproponował mu korzystną zmianę w ustawie, za ogromną łapówkę.
Nie, ta sprawa jest zupełnie inna. Nie chodzi o żadne pieniądze. Ani jakieś ciche wstawki do ustawy. Tutaj przedstawiciel władzy powiedział redaktorowi naczelnemu Onetu, Bartoszowi Węglarczykowi, że powinien zatrudnić nowego wicenaczelnego. "Ten człowiek nie powinien być jednak podległy panu" - zaznaczył. Po co szefowi taki pracownik? Przedstawiciel władzy wyjaśnił, że on "odpowiadałby za to, żeby w Onecie reprezentowany był punkt widzenia rządu".
Ja tych czasów nie pamiętam. "Trybuny Ludu" nie czytałam. Ale wiem, że wtedy w redakcjach też był taki "wicenaczelny", który pilnował tego, co idzie do druku. Nawet w zakładach pracy był partyjny sekretarz, który kontrolował dyrektora pod kątem ideologicznym. Nie sądziłam, że doczekam takich samych czasów.
Oczywiście ciągle wierzę, że one jednak nie nastąpią. A w każdym razie, że nie będzie to powszechne, bo przecież w wielu lokalnych redakcjach już tak jest. Onet odmówił. To duże medium i ma siły się bronić.
Ale i tak jestem zdruzgotana tym, że w ogóle taka "propozycja" się pojawiła. Nie chodzi mi już nawet o to, że to typowo autorytarne działanie. Obecna władza wprowadziła autorytaryzm już w wielu miejscach. Ale sądziłam, że robią to z wyrachowania, aby utrzymać się przy władzy za wszelką cenę. Aby dalej bezkarnie rozkradać publiczne pieniądze.
Tymczasem propozycja wprowadzenia politycznego komisarza do niezależnego medium to pomysł z głębokiego, komunistycznego PRL-u. Chyba nawet nie tego za Jaruzelskiego czy Gierka, ale co najmniej Gomułki. Wprost nie mogę uwierzyć, że w 2023 roku, przy władzy są ludzie, którzy potrafią myśleć w ten sposób. Naprawdę ktoś mógł sądzić, że Onet przyjmie do redakcji partyjnego cenzora?!
To pokazuje na sposób myślenia tych ludzi. Mentalnie tkwią w systemie stworzonym przez Lenina, Stalina i ich następców. Oni naprawdę wierzą w jedynie słuszną linię partii.
Cenzura będzie się nasilać. Pokazuje to ostatni incydent z Wrocławia. Na rynku tego miasta, z dziennikarzami spotkał się poseł lewicy Krzysztof Śmiszek. Po odbyciu zaimprowizowanej konferencji prasowej, wylegitymowała go policja. Choć funkcjonariusze dobrze wiedzieli, z kim mają do czynienia, bo zwracali się do niego "panie Krzysztofie". Zarzucili mu organizowanie "nielegalnego zgromadzenia". Nic mu nie zrobią i to nie tylko ze względu na jego immunitet poselski. Po prostu takie "zgromadzenie" jest jak najbardziej legalne. Śmiszek jest doktorem prawa i o tym wie.
Ale zatrzymanie człowieka publicznie występującego przeciwko władzy ma swoją wymowę. To tak zwany efekt mrożący. Jak teraz szeregowy działacz ma stanąć w moim mieście na rynku i rozdawać ulotki nawołujące do głosowania przeciwko PiS? Immunitetu nie ma, doktorem prawa nie jest. Czy może wierzyć, że w Polsce jest ciągle wolność słowa i nic mu nie grozi?