Wypowiedzi polityczne i nie

Wiele razy wymieniałam tu różne afery poprzedniej władzy i podliczałam, na jakie były kwoty. Zżymałam się, że ekipie Prawa i Sprawiedliwości nie wystarczały tysiące, jak to zwykle bywało w przypadku afer wszystkich kolejnych władz. Oni poszli w miliony, a w pojedynczych aferach chodziło nawet o miliardy. Zastanawiałam się kpiąco, czy mogło być gorzej i można było sprzeniewierzyć biliony.

Okazało się, że ktoś mnie przebił w moich podliczeniach i zrobił to sam premier Donald Tusk. Pewnie nie czytał "abecadła", ale może wie, że ludzie zastanawiają się, ile tych milionów, a może miliardów mogło być. I dał ludziom odpowiedź. Miliardów sto.

Nie pokazał, niestety, jak to wyliczył. Dlatego myślę, że ta liczba sto wzięła się nie z dokładnych wyliczeń, ale z tego, że jest równa. No i dobrze brzmi. Sto miliardów! Przyznaję, że nawet biliony nie są już potrzebne. Naukowcy i tak tłumaczą, że percepcja liczbowa człowieka kończy się na milionie. Wszystko powyżej to po prostu ogromna liczba.

Dlatego oskarżeni od razu odpowiedzieli, że chcą konkretów. Bo rzucić ogromną liczbę każdy może. Ale to trzeba poprzeć dowodami. Dobrze wiedzą, o czym mówią. Rzucać oskarżenia może sobie każdy. Przed wyborami w 2015 roku sami przecież mówili, że Tusk ukradł 400 miliardów. Po inflacji, dzisiaj byłoby to już ponad pół biliona. Więc nawet o bilionach można sobie gadać. A potem nic z tego nie wynika.

PiS rządziło przez osiem lat, prokuraturę podporządkowało sobie na telefon zupełnie oficjalnie (takie przyjęto prawo), a i tak żadne oskarżenie wobec Tuska na kradzież tych miliardów do sądu nie popłynęło. Ba, nawet milionów. Tysięcy też. Nawet o kradzież złotówki nie byli go w stanie oskarżyć. To znaczy tylko wysłać oskarżenia do sądu, a nie mówiąc już o uznaniu jakiejś winy.

Politycy PiS wiedzą więc, że Tusk też może sobie rzucać miliardami. Tyle, że teraz może być inaczej. Bo prokuratorskie zarzuty już płyną szeroką rzeką. Postawione zostały 62 osobom z poprzedniej władzy. I te zarzuty są w bardzo konkretnych sprawach, za bardzo konkretne sumy. Oczywiście ci, którym zarzutów nie postawiono, mogą mówić, że konkretów nie ma. Ale tym z zarzutami, ich adwokaci pewnie już tłumaczą, że konkrety są.

Tusk tłumaczy, że te 100 miliardów to suma wydatków publicznych, które budzą wątpliwości Krajowej Administracji Skarbowej. A udokumentowane nieprawidłowości, zgłoszone do prokuratury, to 3,2 miliarda złotych, których zwrotu domagać się będzie Skarb Państwa. Trochę mnie dziwi lekceważący ton polityków PiS, że to nie 100, ale 3 miliardy. 3 miliardy to mało? Jak podzielić to na te 62 osoby oskarżone, to wychodzi po prawie 50 milionów na głowę. Naprawdę mało? Czy ktoś kiedykolwiek w jakimś rządzie sprzeniewierzył więcej? A tu mamy 62 osoby. Na razie.

Oczywiście rzucenie przez Tuska liczbą 100 miliardów to czysta polityka. W mediach ciągle się mówi, że rozliczenia idą za wolno. No to premier musiał niecierpliwym coś dać. I pokazał, że podliczanie musi iść wolno, bo chodzi o ogromne kwoty. Spróbujcie policzyć 100 miliardów. A tu jeszcze trzeba wszystko udokumentować, żeby w sądzie nie było wątpliwości. A że to jest czysta polityka? No jest. Ale tak to powinno wyglądać, że premier uprawia politykę, a prokuratura zajmuje się wymiarem sprawiedliwości. Przez ostatnie 8 lat rząd kreował zarzuty, a prokuraturze kazał uprawiać politykę.

Tusk niewątpliwie potrafi uprawiać politykę, ale świeżo upieczona minister już nie. Taką niedoświadczoną politycznie jest Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, minister funduszy i polityki regionalnej. Wypowiadając się w ubiegłym tygodniu na temat emerytur, nie wykluczyła, że kiedyś trzeba będzie podnieść wiek emerytalny. Rozumiecie to? Podnieść wiek emerytalny!!!

Ona się chyba urodziła wczoraj. Bo nie wie, że właśnie przez podniesienie wieku emerytalnego Tusk przegrał w 2015 roku wybory. Że nie wspomnę już słynnej wypowiedzi premiera Cimoszewicza po powodzi stulecia, że "trzeba się ubezpieczać". Ale to było w 1997 roku i pani Pełczyńska-Nałęcz była wtedy jeszcze dzidzią. No, może niekoniecznie, bo była już po studiach, ale dzidzią jest do dzisiaj. Taką polityczną.

Od czasu Cimoszewicza wszyscy wiedzą, że ludziom prawdy oczywistej się nie mówi. W każdym razie nie wprost. Bo prawda ich denerwuje, jeżeli nie jest wygodna. A problem z emeryturami wygodny nie jest. Co gorsze, jest coraz mniej wygodny z każdym rokiem. Bo coraz więcej mamy emerytów w stosunku do ludzi pracujących na nich.

I pomyśleć, że gdybyśmy tę prawdę przyjęli w 2013 roku, to już od czterech lat mężczyźni pracowaliby do 67. roku życia. Kobiety czekałoby to samo dopiero w 2040 roku. Ale dla polskich wyborców to i tak było za szybko. Jeszcze do tego nie dojrzeliśmy i wybraliśmy PiS, które te zmiany cofnęło. Ku uciesze osób w wieku przedemerytalnym. Dziś, te osoby są już w wieku emerytalnym i wcale się nie cieszą. Bo muszą pracować dalej, chociaż wcale nie przez Tuska.

Emerytury są po prostu niskie. Szczególnie kobiet, które przechodząc na emeryturę wcześniej od mężczyzn (w wieku 60 a nie 65 lat), mają świadczenia niższe średnio o 1500 zł, czyli o 30 procent. Na szczęście w obecnych czasach człowiek po 60-tce jest zwykle w stanie jeszcze pracować. Więc wielu ludzi pracuje. Robi to, przeciwko czemu zagłosowało dekadę temu.

Moje słowa są pewnie niepopularne. Ale ja nie jestem politykiem i mogę wygarnąć prawdę. Musimy pracować dłużej. I wcale nie muszę nikogo straszyć podwyższaniem wieku emerytalnego. To już się dzieje, tyle że nie przez przymus prawny, ale finansowy. I tu się zgadzam z panią Pełczyńską-Nałęcz, która w tym samym wywiadzie stwierdziła, że "należy stworzyć takie warunki, jeśli chodzi o emerytury, żeby seniorom opłacało się dłużej pracować, zwłaszcza seniorkom".

Oczywiście znacznie bardziej medialne były słowa, że minister nie wyklucza podniesienia wieku emerytalnego. Politycy PiS od razu zaczęli przypominać, że oni ten wiek obniżyli. Z prostych wyliczeń wynika, że obniżenie wieku oznacza mniej pieniędzy wypracowanych na emeryturę. A jednocześnie Polacy żyją coraz dłużej, więc ten mniejszy kapitał dodatkowo rozkłada się na więcej lat życia na emeryturze. Politycy PiS obiecują jednak, że pod ich rządami emerytury nie będą niższe. To może oznaczać tylko jedno. Skoro pieniędzy jest mniej, to znaczy, że PiS obiecuje, iż ludzie będą żyli krócej.

Możesz podzielić się tą treścią ze znajomymi!