Od dawna powtarzam, że jako Dzień Niepodległości powinniśmy w Polsce obchodzić 4 czerwca. Data 11 listopada jest oczywiście bardzo ważna, bo po 123 latach odzyskaliśmy niepodległość. Stało się to jednak przy okazji zakończenia I wojny światowej i zmiany układu sił w Europie. Polska stała się wolna na zaledwie 21 lat.
Natomiast wybory 4 czerwca 1989 roku wywalczyliśmy sobie sami. Nie były w pełni wolne, bo mogliśmy swobodnie wybrać Senat, ale tylko jedną trzecią Sejmu. Ale był to przełomowy moment, od którego zaczęły się przemiany demokratyczne i gospodarcze.
Ludzie rządzący obecnie w Polsce nie uznają tych przemian za sukces. Chętniej nazywają je zdradą, chociaż prezes PiS Jarosław Kaczyński i jego ś.p. brat Lech Kaczyński brali w nich czynny udział. Ich partia Porozumienie Centrum nawet uwłaszczyła się na państwowym majątku, który w latach 90-tych był przejmowany na dziwnych zasadach.
Dzisiejsze Prawo i Sprawiedliwość 4 czerwca obchodzić nie chce. Ale większość Polaków chce i cieszy się, że w 1989 roku została zapoczątkowana demokratyczna przemiana. Wykorzystał to Donald Tusk, który zorganizował w tym roku w Warszawie wielki marsz.
Początkowo miał być to marsz przede wszystkim Koalicji Obywatelskiej. Ale rządzący pomogli zrobić z tego wielkie społeczne wydarzenie. W piątek 26 maja PiS przepchnął ustawę o utworzeniu komisji, mającej wskazywać ludzi będących pod rosyjskim wpływem. Bez żadnego sądu czy nawet dowodów ma pozbawiać ludzi prawa do sprawowania wielu publicznych funkcji. Prezydent Duda podpisał ustawę o utworzeniu komisji już 29 maja. Po ostrej krytyce ze strony Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, już 2 czerwca uznał, że jednak ustawa jest zła i wymaga poprawek.
Za późno. Dzięki jego podpisowi cztery dni wcześniej, weszła już w życie. Nie było jednak za późno, żeby w takiej sytuacji zdecydować się na udział w marszu 4 czerwca. Jeszcze dwa tygodnie wcześniej mówiło się, że na marsz może przyjść 50 tysięcy ludzi. A jeżeli przyjdzie 100 tysięcy, będzie ogromny sukces opozycji. Oczywiście prorządowe źródła kpiły, że przyjdzie 5 tysięcy.
Ile przyszło? Szacunki jak zwykle są różne. Ale rządzący - ustami policji - stwierdzili, że uczestników marszu mogło być 150 tysięcy. Onet wyliczył dwa razy więcej, 300 tysięcy. Największe liczby, jak zwykle podawali organizatorzy. Cieszyli się, że na demostracji pojawiło się pół miliona ludzi.
Nie wiem, które dane są najbliższe prawdy, ale mogę wam opowiedzieć moje subiektywne odczucia. Bo byłam kiedyś na demonstracji, która miała liczyć 200 tysięcy osób. Byłam też na marszu 4 czerwca i miałam wrażenie, że ludzi było kilkakrotnie (!) więcej. Wiem, to moje subiektywne wrażenie. Ale wrażenie było naprawdę niesamowite. Nigdy nie widziałam tak ogromnych tłumów. W dodatku tłumów ludzi uśmiechniętych, choć wewnętrzenie na pewno wkurzonych na władzę, bo przecież inaczej na marsz by nie przyszli.
Na marsz pojechałam z mężem samochodem, bo mieszkamy poza Warszawą. Zaczynał się w samo południe na Placu Na Rozdrożu. My w tym momencie parkowaliśmy samochód na obrzeżach miasta przy stacji metra, bo metro gwarantowało wygodny i najszybszy dojazd.
Teoretycznie, bo o wygodzie nie można było marzyć. Na peronie był tłum ludzi. Gdy na stację wjechał pociąg, okazało się, że jest zapakowany po brzegi. Pojedyncze osoby wcisnęły się do niego kosztem ściskanych tych w środku. Metro kursuje co kilka minut, więc czekaliśmy na następny pociąg. Tym razem zajęliśmy strategiczne miejsce, w którym zatrzymujący się skład ma akurat drzwi. Udało się. Do następnego pociągu to my się wcisnęliśmy, upychając ludzi już w nim się znajdujących.
Praktycznie wszyscy jechali na stację Politechnika. Z niej było najbliżej na marsz. Osoba, która chciała wysiąść wcześniej, musiała przed przystankiem wszystkim tłumaczyć, że teraz wysiada i z trudem się przecisnęła do wyjścia. Gdy pociąg dojeżdżał do Politechniki, ktoś krzyknął na podobnej zasadzie: "Ja teraz wysiadam". Cały wagon wybuchnął śmiechem, bo przecież wysiadali wszyscy.
Przez moment nie było mi do śmiechu, gdy zobaczyłam peron stacji Politechnika. Był tak zapełniony, że bałam się, iż nie wysiądziemy. Na szczęście okazało się, że przed chwilą przyjechało metro z drugiego kierunku i z pociągu tak samo zapchanego jak nasz, na peron wylał się tłum. Szybko jednak zmierzał do wyjścia, więc i my wyszliśmy z wagonu.
Na ulicy udało się nam przejść kilkaset metrów. Do Placu Na Rozdrożu pozostało jeszcze kolejne kilkaset, ale przejść już nie można było. Tłumy ludzi z biało-czerownymi flagami, ale także z flagami Unii Europejskiej, były wszędzie. Marsz już ruszył, ale ze wszystkich ulic wychodzili ludzie, którzy się do niego dołączali i Plac Na Rozdrożu był ciągle zapełniony. Wielu ludzi ruszyło ulicami równoległymi do trasy przemarszu, licząc zapewne, że dołączą do marszu gdzieś dalej.
Ja z mężem czekałam cierpliwie na przejście przez Plac. Dotarliśmy do niego dopiero o 14, dwie godziny po rozpoczęciu imprezy. Gdy czoło marszu dotarło na Plac Zamkowy, gdzie rozpoczęły się przemówienia, my byliśmy dopiero w Alejach Ujazdowskich, nawiasem mówiąc obok amerykańskiej ambasady. Czyli na 3,5-kilometrowej trasie przeszliśmy dopiero 600 metrów. A z megafonów słyszeliśmy, że na Placu Na Rozdrożu wciąż są ludzie, którzy jeszcze nie ruszyli.
O liczebności marszu świadczy nie tylko to, że był dłuższy niż trasa przemarszu. Idąc całą szerokością ulicy i chodników, szliśmy niemal łokieć w łokieć z innymi. Nie pamiętam takiego tłoku na żadnej innej demonstracji. Marsz szedł nie tylko za prowadzącymi go Tuskiem, Wałęsą i Trzaskowskim, ale utworzył się też spontanicznie jakby drugi marsz, który szedł przed nimi.
Poza tym, tak jak wspominałam, wielu ludzi szło wzdłuż marszu innymi ulicami. Mówili mi o tym znajomi, do których dzwoniłam, sądząc, że może się z nimi spotkam. Nie było szans. Wielu z nich mówiło, że chodzą "dookoła" marszu, nie mogąc się do niego wcisnąć. Ja z mężem zresztą też nie zdołałam dojść do samego końca. Dotarliśmy do Krakowskiego Przedmieścia, które było już nie do przejścia. A do Placu Zamkowego były jeszcze 2 kilometry.
Budująca była nie tylko liczebność marszu, ale i zachowanie jego uczestników. Owszem, były wulgarne transparenty, zrobione z kartonu. Było czasem skandowane hasło, zastępowane powszechnie ośmioma gwiazdkami. Nie podobało mi się to, ale rozumiem wkurzenie ludzi. Hasło skandowały nawet starsze panie.
Generalnie jednak kultura była na wysokim poziomie. Nie było żadnych petard, rac, nie było żadnych chamskich zachowań. Zwróciłam uwagę, że nawet śmieci nikt nie rzucał na ulicę, choć kosze wzdłuż trasy były przepełnione. I pomimo wielkiego ścisku, kilka razy przejeżdżające ambulanse na sygnale nie miały żadnego problemu przejechać przez tłum, który sprawnie się rozstępował.
Wszystkiego, co widziałam, nie zdołam tu opisać. Nie przekażę też niezwykłej atmosfery. Wspomnę więc tylko na zakończenie jedno hasło skandowane przez tłum. Początkowo nie rozumiałam jego słów. Dopiero, gdy z marszem przesunęłam się do przodu i zobaczyłam baner wywieszony na jednym z balkonów, zrozumiałam, że wszyscy skandują znajdujący się na nim napis: "Wolny balkon".
To dobrze obrazuje charakter tego marszu. Radosny, pełen żartów i uśmiechów, ale jednak w ważnej sprawie.