Głównym tematem ostatnich dni jest w Polsce nowy plan pokojowy, mający zakończyć wojnę w Ukrainie. Ale że przedstawili go Amerykanie, nie będę go opisywała, bo pewnie macie lepsze informacje ode mnie.
Poza tym u was święto, wielkie święto. Thanksgiving Day to ponoć najważniejsze święto w Ameryce. Pewnie dlatego, że jest wspólne dla ludzi wszystkich religii, bo dotyczy historii Stanów Zjednoczonych. Ma co prawda charakter religijny, ale dziękczynienie Bogu jest obecne we wszystkich religiach.
W Polsce takiego święta nie mamy. Dziękujemy za otrzymane dary przy różnych okazjach, szczególnie przy Wigilii czy śniadaniu Wielkanocnym, ale przydałoby się takie święto dedykowane właśnie dziękczynieniu (formalnie, arcybiskup Kazimierz Nycz ustanowił takie święto w 2008 roku w pierwszą niedzielę czerwca, ale pewnie mało kto o tym wie). Bo często narzekamy, nie doceniając tego, co mamy. Otrzeźwienie przychodzi dopiero, gdy unikniemy jakiegoś nieszczęścia, albo zobaczymy je u kogoś innego.
W sumie to aż dziwne, że przejmujemy z Ameryki tyle różnych rzeczy, a akurat tego pięknego święta nie. Pojawia się u nas nawet Halloween, choć nieprzyjemnie koliduje z mocno zakorzenionym w naszej kulturze dniem Wszystkich Świętych, więc budzi oburzenie Kościoła, ale też wielu ludzi. Może nasi parlamentarzyści powinni wyjść z inicjatywą ustanowienia państwowego Święta Dziękczynienia? Niech będzie w niedzielę, żeby nie robić kolejnego dnia wolnego od pracy. A jeżeli ateistom nie będzie podobał się religijny charakter święta - dziękczynienia Bogu - to dla nich można je nazwać Dniem Zadowolonego Polaka.
Gdybyśmy obchodzili Thanksgiving razem z wami, to w końcu mielibyśmy białe święta. Bo w weekend spadł śnieg i nawet w Polsce centralnej utrzymał się, choć w symbolicznej ilości. Byłby kolejny powód, aby Polacy byli w końcu zadowoleni.
Oczywiście nie jest tak, że nic z tego amerykańskiego święta nie przejęliśmy. Mamy przecież Black Friday. Ba! Zrobiliśmy z tego Black Days. Black Weeks, a nawet Black Months. Czekam, aż niezwykłe przeceny zaczną być reklamowane w okresie Black Years. Z takiej wyjątkowej okazji każdy musiałby skorzystać. Przecież zdarza się tylko raz na... No, najważniejsze, że to okazja.
Na te reklamy wcale nie musimy się jednak nabierać. Od pewnego czasu mamy fajne narzędzie, aby skontrolować sklep, czy nas nie oszukuje, manipulując cenami. Powszechne kiedyś były praktyki, że cena jakiegoś produktu była na chwilę podnoszona, nawet na jeden tylko dzień, by potem wprowadzać "obniżkę". Nowa cena była reklamowana jako rewelacyjnie niższa, choć tak naprawdę była zupełnie normalna. Była niższa, ale od tej "nienormalnej", wprowadzonej na jeden dzień.
Teraz takie sztuczki się nie udają. Nowy przepis nakazuje przy każdej promocyjnej cenie napisać, jaka była najniższa cena tego produktu w ostatnich 30 dniach. Jeżeli widzimy, że obecna cena wcale nie jest niższa od tej "najniższej w ostatnich 30 dniach", od razu wiemy, że to żadna okazja.
Zdarzyło mi się odkryć wręcz kuriozalną promocję, właśnie dzięki temu przepisowi. Zobaczyłam przy jednym z produktów cenę reklamowaną czerwoną etykietką, czyli jako wyjątkowo mocno zniżkową. Gdy podeszłam bliżej z zamiarem skorzystania z okazji, zobaczyłam wymagany prawem dopisek. Wynikało z niego, że poprzednia cena była wyraźnie niższa od tej obecnej, na czerwonej etykiecie. Nie skorzystałam więc z "okazji", chcąc poczekać, aż cena wróci do "normalnej", czyli niższej.
Często słychać narzekania na biurokrację Unii Europejskiej. Niektóre przepisy są komentowane jako głupie, a nawet wyśmiewane. Przepis o obowiązku informowania o najniższej cenie w ostatnich 30 dniach to również dyrektywa unijna. Nie znam żadnych badań na ten temat, ale śmiem twierdzić, że nikt jej nie krytykuje. No chyba że sklepy, które straciły możliwość bezczelnej manipulacji cenami.
Kto wie, może to właśnie z tego powodu szaleństwo zakupowe na Black Friday wcale nie jest takie wielkie. Owszem, zdarzają się wyjątkowe okazje, ale nie jest ich aż tyle i nie są aż tak wielkie, żeby robić jakieś zakupy na zapas. Jeżeli czegoś akurat potrzebuję, to mogę z przeceny skorzystać. Jeżeli nie, będą jeszcze inne okazje. Dzięki informcji o poprzednich cenach, łatwo je ocenić.
Oczywiście ruch w sklepach jest duży. Ale to nie tylko z powodu Black Friday, czy w ogóle dłuższego okresu Black. Po prostu mamy już okres przedświąteczny. Do Bożego Narodzenia zostały już tylko cztery tygodnie. A tradycja prezentów pod choinkę ma się świetnie.
Ilość klientów w sklepach pokazuje, że internet wciąż nie wyeliminował tradycyjnych zakupów. Szczególnie właśnie takich świątecznych. Chodzimy po sklepie rozglądając się, czy może coś wpadnie nam w oko. W internecie kupujemy raczej coś, czego konkretnie szukaliśmy. Choć internetowe zakupy bardzo wiele zyskały dzięki kolejnemu przepisowi. Wszystko, co kupiliśmy na odległość, możemy zwrócić w ciągu 14 dni - tak każe prawo. A w sklepach jest z tym różnie, a właściwie nawet słabo.
To ciekawe, jak czasy się zmieniają. Pamiętam gdy szło się do fizycznego sklepu, aby wziąć towar do ręki, z bliska go obejrzeć, "pomacać". A potem szło się do domu, żeby znaleźć tę samą rzecz za niższą cenę w internecie. Jeżeli różnica w cenie była wystarczająco duża, to podejmowało się ryzyko kupna na odległość. Teraz znajdując coś w sklepie, idę do domu (albo używam wręcz telefonu), aby przez internet kupić to samo, z tego samego sklepu, za tę samą cenę. Bo dzięki temu mam gwarancję, że będę mogła towar oddać.
Wiele razy krytykowałam makaronizmy czyli obce słowa używane w języku polskim. Hasło Black Friday trudno krytykować, choć obydwa słowa mają dokładny odpowiednik polski. Ale sformułowanie "czarny piątek" kojarzy się raczej z katastrofą, a nie okazją do świetnych zakupów. Nie dziwię się więc, że nikt klientom nie obiecuje, że zgotuje im czarny piątek.
W Ameryce określenie piątku jako "black" wzięło się stąd, że w księgowości straty zapisuje się na czerwono, a zyski na czarno. W Black Friday wszystkie sklepy mają zapewnione zyski. Nie denerwuję się więc na zapożyczenie tego określenia, ale na tym makaronizmy, albo raczej "amerykanizmy" powinny się skończyć. Tymczasem w witrynach sklepowych widzę potężne napisy "Sale". I oczywiście nie chodzi o sale do wynajęcia tylko o wyprzedaż.
Angielskich słów i całych zwrotów nie brakuje też w reklamach. Ale ludziom w Polsce najwyraźniej one nie przekadzają. Gbyby było inaczej, reklamy pewnie by słabo działały, a reklamodawcy musieliby je zmienić. Rozumiem, że świat się globalizuje. Ale nie rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie globalizują się tak wybiórczo. Gdy siedzą w restauracji nad menu, gdzie połowa potraw ma nazwy napisane po angielsku, przyjmują to bez słowa komentarza. Ale gdy kelnerka pyta o zamówienie z lekkim akcentem ukraińskim, nagle oburzają się, że jak dziewczyna jest w Polsce, to powinna mówić czysto po polsku.
Przydałoby się nam to Święto Dziękczynienia. Może uświadomilibyśmy sobie, jak się nam dobrze żyje. A nie wszystkim jest to dane.