Sprawy śmieszne i poważne

Dyskusje polityków polegają na przerzucaniu się zapewnieniami, że to my, a nie wy macie rację. Najczęściej nie przynosi to żadnego efektu, bo za każdą ze stron stoi jedynie jej własne przekonanie. W minionym tygodniu znalazła się grupa polityków, którzy stwierdzili, że swoje przekonanie do własnej racji trzeba udokumentować jakimś bardzo oficjalnym orzeczeniem. I wtedy nikt tej ich racji nie będzie mógł już kwestionować.

Grupą tą jest część osób pracujących w Sądzie Najwyższym. Zakładają togi, więc wyglądają jak sędziowie. Ale togi dali im politycy, wraz z oczekiwaniem, a może nawet przykazaniem realizowania ich partyjnych celów. Dlatego nazywam ich politykami, bo sędziów wybiera się w Polsce inaczej. Wybiera się ich tak, aby władza sądownicza pozostała niezależna od władzy ustawodawczej czy wykonawczej. W demokracji nazywamy to trójpodziałem władzy.

W okresie rządów PiS trójpodział uznano za przeszkodę w rządzeniu i wprowadzono mójpodział. Osoby, którym rozdano togi, oryginalne środowisko prawnicze nazwało w skrócie neosędziami. Tak dla wygody, aby nie tłumaczyć przy mówieniu o każdej z takich osób, że sędzią nie jest, chociaż jak sędzia wygląda i sama o sobie tak mówi.

Od tej pory rozpoczęły się zapewnienia neosędziów i ludzi, którzy ubrali ich w togi, że to nieprawda, że nie są sędziami. Nie, nie macie racji, to my mamy rację: neosędziowie są prawdziwymi sędziami. Orzeczenie połączonych trzech izb Sądu Najwyższego sprawę wyjaśniło: to są neosędziowie, nie mają prawa sądzić, bo zostali powołani w sprzeczności z Konstytucją, przez polityków. Na dobitkę, to samo zaczęły stwierdzać europejskie trybunały sprawiedliwości, a Polska zaczęła płacić odszkodowania osobom sądzonym przez neosędziów za wydawane przez nich wyroki, jako bezprawne.

W międzyczasie neosędziowie zaczęli już napływać również do Sądu Najwyższego. Nawet pierwszym prezesem została tu neosędzia. Opanowali dwie z trzech izb SN. Ale ich ciągłe zapewnienia, że są prawdziwymi sędziami, nie pomagają. Ich orzeczenia są obalane, odszkodowania muszą być wypłacane, a nawet wychodzą na wolność przestępcy, bo wyrok neosędziego to brak wyroku.

Grupa polityków w Sądzie Najwyższym wymyśliła więc, że przekonanie do własnej racji trzeba udokumentować jakimś bardzo oficjalnym orzeczeniem. Zebrali się przeto w minionym tygodniu wszyscy neosędziowie z dwóch opanowanych izb i ogłosili: orzekamy, że jesteśmy sędziami. I żadne inne wyroki, żadne europejskie trybunały nie będą nam mówić, że jest inaczej. Jesteśmy sędziami, a niniejsze orzeczenie jest tego dowodem!

Ten niezmiernie ciekawy "wyrok" we własnej sprawie skomentował mój mąż. Otóż ogłosił mi, że jest... prezydentem Polski. Nieśmiało zauważyłam, że nikt tego nie uzna. Odważniej dodałam, że pewnie nawet wyśmieje. A on na to, że spodziewa się tego, ale ma już przygotowaną odpowiedź: "Jako prezydent, ogłoszę dekret, że jedynym i prawdziwym prezydentem jestem ja. Dekret będzie niepodważalnym dowodem, wszak wydany przez samego prezydenta".

W sumie, skoro ludzie nie będący sędziami mogą wydać orzeczenie, że sędziami są, to dlaczego mój mąż nie może wydać dekretu? W końcu jest prezydentem. A ja prezydentową. Już dzwonię do koleżanek, aby zapytać, czy chcą przyjść na herbatkę do pałacu prezydenckiego.

Z miotania się neosędziów mogę się pośmiać. Swoim zachowaniem pokazują, że nie nadają się nawet na studenta pierwszego roku prawa. Nie znają bowiem elementarnej zasady nemo iudex in causa sua - nikt nie może być sędzią we własnej sprawie. Dużo poważniej wygląda jednak sprawa zawetowania ustawy regulującej rynek kryptowalut - czyli bitcoinów i wielu innych elektronicznych, wirtualnych walut.

Osobiście jestem kompletnie przeciwna legalności kryptowalut. Powszechnie wiadomo, że służą najróżniejszym przestępcom do ukrywania posiadanych zasobów lub dokonywania tajnych transakcji. Takich transakcji dokonują też terroryści, a także rosyjskie tajne służby, płacące swoim agentom. Początkowa idea, że bitcoin będzie uniwersalną walutą, niezależną od jakiegokolwiek rządu, nie zmaterializowała się. Ale ogromne wahania wartości kryptowalut zachęciły wielu ludzi do potraktowania ich jako inwestycji.

Rządy kolejnych krajów musiały więc uregulować rynek walut elektronicznych, aby zabezpieczyć go przed oszustwami. Tak jak uregulowany jest rynek walut rzeczywistych walut i wszelkich innych instrumentów finansowych. W Europie tylko Polska pozostała bez odpowiednich przepisów, co skrzętnie wykorzystują oszuści. Badania pokazują, że co piąty Polak, który zetknął się z kryptowalutą, został oszukany. Nic się nie zmieni, bo prezydent Karol Nawrocki zawetował ustawę, która miała wprowadzać nadzór nad rynkiem kryptowalut.

Podobno namówił go do tego Sławomir Mentzen z Konfederacji. Mówi, że popiera weto, bo "branża ustawy nie chciała". Chętnie bym go zapytała, a która to branża chce regulacji, nadzoru, przepisów. Czy branża spożywcza chce kontroli Sanepidu? Budownictwo - surowego nadzoru budowlanego? Banki - ostrych regulacji Komisji Nadzoru Finansowego? Czy kryptowaluty mamy potraktować wyjątkowo inaczej?

Skoro już o Konfederacji mowa, to nie rozumiem też jej reakcji na skandal korupcyjny w Ukrainie. Wszystkich w Europie bardzo ten skandal zaniepokoił, bo dotyczy najbliższego otoczenia prezydenta Zełenskiego. Może zdestabilizować ukraińskie władze, co w czasie prowadzonej wojny grozi katastrofą. I przegraną wojną, co nas w Polsce niepokoi szczególnie. Korupcję wykryła wprawdzie ukraińska służba antykorupcyjna, ale rosyjska propaganda zręcznie szerzy poglądy, że nie warto pomagać Ukrainie, bo pomoc zagarniają oszuści.

W Polsce słyszałam już wypowiedzi polityków, m.in. właśnie Konfederacji, to powtarzających. Kompletnie nie reagują na fakt, że pomoc Ukrainie nie polega na wysyłaniu gotówki w walizkach, ale na zakupach broni i innego sprzętu i wysyłaniu go do Ukrainy. Pomoc finansowa, która polega na spłacaniu odsetek od niektórych kredytów, płynie do banków, które udzieliły Ukrainie pożyczek. Zresztą wykryta korupcja w ogóle nie dotyczyła kwestii pomocy zagranicznej, czy nawet obronności albo wojska, ale cywilnych przetargów.

Konfederacja chce jednak wstrzymania pomocy dla Ukrainy, do czasu wyjaśnienia skandalu korupcyjnego. Oczywiście śledztwa i procesy będą zapewne ciągnąć się latami. W tym czasie Ukraińcy pozbawieni pomocy będą ginąć, albo nawet w ogóle przegrają wojnę z Rosją. A Konfederacja chce jeszcze więcej. Żąda gwarancji, że do korupcji już dochodzić nie będzie. Może niech najpierw zgłosi pomysł, jak to zagwarantować w Polsce.

Bo przecież w polskich władzach nigdy nie brakowało afer korupcyjnych. Ministrowie i posłowie byli przyłapywani na różnych kombinacjach, takich jak tzw. kilometrówki, dziwne zakupy do biura, albo biura w ogóle nie działające. Ale też na poważniejszych przestępstwach. Skoro były takie przypadki wśród polskich posłów, to analogicznie do wstrzymywania pomocy dla Ukrainy, nie należy też wypłacać naszych pieniędzy dla posłów. Do czasu wyjaśnienia wszystkich nadużyć i zagwarantowania, że pieniądze podatników będą już teraz uczciwie wydawane. Jeżeli Konfederacja wierzy, że to właściwy mechanizm, niech da przykład i pierwsza zrezygnuje z pensji i dodatków do czasu wyjaśnienia wszystkich afer w Polsce.

Możesz podzielić się tą treścią ze znajomymi!