Śledztwa nie będzie

Przed tygodniem napisałam, że wypadki się zdarzają. No i wygadałam, bo w Zielonej Górze zapalił się skład toksycznych odpadów. Ale znowu, wypadek był konsekwencją pewnych wcześniejszych działań i zaniechań. Problem był znany co najmniej od 2017 roku. Bo już wtedy lokalny samorząd prosił rząd o pomoc w utylizacji niebezpiecznych odpadów. Jej koszt przekraczał bowiem możliwości miejskiego budżetu.

Od tamtej pory nic się nie wydarzyło. A właściwie wydarzyło się tyle, że samorząd - podobnie jak inne samorządy w całym kraju - miał co roku obcinany budżet na rzecz budżetu centralnego. Ale środki z budżetu centralnego nie popłynęły na utylizację odpadów. I w końcu doszło do pożaru, który był od dawna przewidywany.

Rząd twierdzi, że to wina poprzedniego rządu. Że to "niemieckie śmieci". Czyli tradycyjnie wina Tuska. Nie wiem tylko, jak spróbuje wytłumaczyć, że wiedział o tykającej bombie od sześciu lat, o tym, że zagraża życiu okolicznych mieszkańców i nic z tym nie zrobił. Jeżeli to rzeczywiście była wina Tuska, to czy nie należało przeprowadzić śledztwa i postawić go przed sądem za stworzenie śmiertelnego zagrożenia? A jednocześnie bombę rozbroić, by ratować życie i zdrowie ludzi?

Niczego takiego nie zrobiono. W śledztwie, a potem w ewentualnym procesie trzeba by było przedstawić jakieś dowody. O wiele prościej jest powtarzać, że wszystko jest winą Tuska. A na utylizację odpadów trzeba by było wydać pieniądze. Czyż nie lepiej organizować za nie radosne pikniki, ku chwale rządzących? I oczywiście powtarzać na nich, że wszystko co złe, jest winą Tuska.

Prym wiedzie sam prezes PiS, który na jednym z ostatnich "rodzinnych" pikników wykrzykiwał: "Donald Tusk! Prawdziwy wróg naszego narodu i trzeba to jasno w końcu powiedzieć". Hmm, tu mnie Jarosław Kaczyński zaskoczył. To naprawdę nie zostało jeszcze jasno powiedziane? Z ust różnych polityków PiS słyszałam to pewnie z kilkaset razy. A w TVP powtarzane to jest wielokrotnie każdego dnia. Prezes musiał przeoczyć.

Na wszelki wypadek przypomniał więc, że Tusk nie jest Polakiem: "Niech idzie do swoich Niemiec i niech tam szkodzi, a nie tu. Na Białoruś też, tam też by się przydał". I że wraz ze swoimi ludźmi "proponują nam nienawiść, negatywne uczucia, wojnę, można powiedzieć wojnę domową".

Boże, jak to dobrze, że pan Kaczyński proponuje nam miłość i pokój. To właśnie z tej miłości mówi, że Tusk jest Niemcem. A w ramach działań pokojowych zwraca uwagę, że to Zachód chce nam odebrać suwerenność. Jakiż to wielki kontrast z opozycją! Ta się Zachodu nie boi! Ba, oni z Unią Europejską chcą współpracować, handlować, dogadywać się i - co najgorsze - brać od Unii pieniądze.

W języku też są straszni. Prezes PiS wyjaśniał to na "rodzinnym pikiniku". No, gdzież by indziej miałby to robić. O opozycji mówił więc: "Proponują język polityki, który jest językiem z jakiejś jamy bandyckiej, a nie normalnym, kulturalnym językiem, którym powinniśmy się posługiwać". I dając przykład tego kulturalnego języka swoje wystąpienie zakończył słowami: "i pamiętajcie o tym ryżym, pamiętajcie, bo to jest dzisiaj największe zagrożenie dla Polski".

I jeszcze raz podkreślę ten kontrast pomiędzy pełnym kultury, prawdziwym patriotą Jarosławem Kaczyńskim, a tym chamem Donaldem Tuskiem. Czy Tusk wzniósł się kiedykolwiek na te wyżyny kultury i odmówił Kaczyńskiemu bycia Polakiem? Albo czy ten ryży nazwał kiedyś prezesa kurduplem?

Pikniki PiS-u są więc wspaniałym miejscem na naukę kultury. Może powinny nazywać się edukacyjne? Łatwiej dałoby się wytłumaczyć, dlaczego organizowane są za państwowe pieniądze, choć to typowo partyjna impreza. Tak samo, jak słynne już rozdawanie tekturowych czeków. Rząd przekazywał pieniądze wybranym samorządom i robił przy tym partyjną szopkę. Bywało, że to nawet nie członek rządu wręczał czek, ale poseł PiS. Jawny dowód, że państwowe pieniądze miały służyć partii i przekonywaniu wyborców, że pieniądze daje partia. Takimi działaniami powinien zająć się prokurator. Ale w Polsce prokuratura działa na polecenie partii, wię jak tę samą partię ma rozliczać?

Podobnie jest z policją. Czy ktoś rozliczy funkcjonariuszy - w tym także kobiety - z podłości, których dopuścili się wobec Joanny z Krakowa? Jeżeli nie znacie sprawy, to krótko wyjaśnię, że kobieta zażyła pigułkę wczesnoporonną. Tłumaczy, że obawiała się, że ciąża zagraża jej życiu, a lekarze w Polsce wzbraniają się przed dokonaniem aborcji nawet w takiej sytuacji. Tabletkę kupiła przez internet, a jej zażycie nie skutkuje żadnymi prawnymi konsekwencjami.

Kobieta źle się poczuła po tabletce i lekarka wysłała do niej karetkę. Zawiadomiła też policję, obawiając się, że kobieta w fatalnym stanie psychicznym może sobie coś zrobić. Policja eskortowała ją do szpitala i bardzo dobrze. Tu jednak "dobrze" się już kończy.

W szpitalu policjanci pouczali lekarza, aby nie przeszkadzał im "prowadzić czynności". Czy w szpitalu to nie lekarz powinnien decydować, jakie czynności mają być podejmowane wobec pacjenta? A na czym polegało "prowadzenie czynności" przez policję? Funkcjonariuszki weszły do gabinetu ginekologicznego i kazały pani Joannie... rozebrać się do naga. Następnie robić przysiady i kaszleć.

Nie, to nie pomyłka. Dobrze przeczytaliście. W ramach "czynności", policjantki (nie lekarz) kazały kobiecie rozebrać się do naga. Do tej pory z czymś takim spotkałam się tylko w filmie "Przesłuchanie". Krystyna Janda grała w nim kobietę, przesłuchiwaną przez oficera UB. Chcąc wymusić na niej przyznanie się do czynów, których nie popełniła, torturował ją fizycznie, ale także psychicznie. Jednym ze sposobów było nakazanie jej rozebrania się do naga, aby ją upokorzyć.

Ale to były czasy stalinowskie. Jak nazwać czasy obecne?

Możesz podzielić się tą treścią ze znajomymi!