Po ośmiu latach mamy nowy rząd. A właściwie nowe rządy, bo nowy rząd mamy po dwóch tygodniach. Miejmy nadzieję, że ten popracuje trochę dłużej, bo każda taka zmiana kosztuje nas odprawy dla wszystkich ministrów i wiceministrów. I pewnie ich sekretarek, asystentów, doradców, prawników i kogo tam jeszcze na państwowym wikcie utrzymywano.
Marszałek Sejmu też ma się zmienić, ale dopiero za dwa lata. Dlatego nazywa się go rotacyjnym. Zmianę marszałka raz na dwa lata można jeszcze wytrzymać. Ale rząd rotacyjny, zmieniający się co dwa tygodnie to już przesada. Szczególnie, że same pensje ministrów to tylko cząstka wydatków. Jedna pensja to zaledwie kilkanaście tysięcy złotych. O wiele więcej kosztuje nas rządzenie takiego rządu, który wie, że właśnie się kończy. Minister kultury Piotr Gliński, po przegranych wyborach zdążył wydać pół miliarda złotych. A to tylko jeden minister.
Ten nowy rząd też może długo nie porządzić. Prawo i Sprawiedliwość nawołuje już do jego dymisji. Powód jest oczywisty: dużo naobiecywali, ale obietnic wyborczych nie spełnili. Chcą tylko wszystkich rozliczać. Jeden z posłów PiS stwierdził na sejmowej mównicy, że działają według maksymy "chleba i igrzysk". "Tylko chleba nie ma" - zauważył.
Trochę to się kłóci z expose premiera Mateusza Morawieckiego, w którym przedstawił Polskę jako kraj bogaty nie tylko w chleb, ale i mlekiem i miodem płynący. Potwierdzali to posłowie Zjednoczonej Prawicy, którzy po expose zadawali mu pytania. Najczęściej wypełnione były podziwem dla jego dokonań i w różnych odmianach miały brzmienie: jak pan tego dokonał!? Ktoś nawet pochwalił jego dwutygodniowy rząd za uruchomienie w Polsce energii atomowej. W tym momencie ja też byłam ciekawa, jak on tego dokonał, bez rozpoczęcia nawet budowy elektrowni atomowej.
Zupełnie inaczej jest z Centralnym Portem Komunikacyjnym. Tu premier zaprotestował twierdzeniu, że po wydaniu 5 miliardów budowa nowego lotniska nawet się nie zaczęła. "Łopata jest już wbita w CPK" - z dumą obwieścił Mateusz Morawiecki. I zaapelował: "Nie zaprzepaśćcie tego!". Tu się pogubiłam. Do kogo skierował ten apel? Był przecież premierem nowego rządu, który przedstawiał właśnie swoje plany. Mówił do swoich ministrów? Do robotników (robotnika), którzy tę łopatę wbili?
A może to się mu tylko wymsknęło? I wydało się, że on też dobrze wie, że rządzić już nie będzie. A przez dwa tygodnie wszystkich okłamywał, że wierzy w zdobycie poparcia większości sejmowej. Ale jeżeli apelował do nowego rządu, to mam nadzieję, że nowy rząd tego nie posłucha. Bo jeżeli wyda kolejne 5 miliardów na wbicie drugiej łopaty, to sama wołać będę o rotację rządu.
Premier Morawiecki pochwalił się nie tylko CPK, ale także innymi porażkami. Na przykład nowym systemem podatkowym, poprawianym sto razy i wprowadzonym w końcu dopiero w połowie roku. Inwestycjami, które spadły do poziomu określanego zapaścią. Wzrostem gospodarczym, który oscyluje ułamkami w okolicach zera. Wzrostem płac, które liczbowo są wyższe przez inflację, ale ich siła nabywcza spadła. I wreszcie... poprawą sytuacji kobiet. Może miał na myśli swoją żonę, u której doliczono się 120 milionów złotych w samych nieruchomościach.
W myśl zasady rotacji, następnego dnia było expose następnego premiera, Donalda Tuska. Po godzinie przemawiania, do mównicy podszedł poseł PiS Waldemar Buda stwierdzając: "Godzina minęła". Może myślał, że taki jest limit czasowy na expose. Ale inni posłowie mieli pretensje wprost przeciwne. Choć Tusk przemawiał prawie dwie godziny, byli rozczarowani, że nie wymienił wszystkich "stu konkretów", które ogłosił w kampanii wyborczej jako listę swoich obietnic. Gdyby omówił wszystkie sto, przemówienie trwałoby uczciwe siedem, może dziewięć godzin. Po zaledwie dwóch, posłowie byli niepocieszeni, że tak krótko słuchali Donalda Tuska.
Po zakończeniu zadawania pytań nowemu premierowi, wpadli w jeszcze gorszy nastrój. Usłyszeli bowiem, że odpowiedzi otrzymają na piśmie. A tak liczyli na kolejne godziny słuchania go. Bo pytania zadała ponad setka posłów z samego PiS. Zaczęli więc domagać się odpowiedzi ustnych. Krzyczeli z ław sejmowych, a jeden z nich, Paweł Jabłoński, wyszedł na mównicę i przytoczył nawet paragraf, według którego premier ma obowiązek odpowiedzi. I znów rozczarowanie. Paragraf dotyczył premiera wskazanego przez prezydenta, a nie przez Sejm, jak to się stało w przypadku Donalda Tuska. Przy wyborze przez Sejm, takiej procedury nie ma.
Rozczarowań tego wieczoru było więcej. W czasie zadawania pytań na sali plenarnej, na korytarzu zaszalał poseł Grzegorz Braun z Konfederacji. Widząc uroczystość zapalania świec chanukowych, mającą w Sejmie 17-letnią tradycję, wpadł w amok. Chwycił gaśnicę i pobiegł z nią gasić świece. Przy okazji opryskał nią kobietę, próbującą go powstrzymać. Można było pomyśleć, że świece uznał za pożar, ale zaraz potem przyszedł do sali plenarnej i zaczął wygłaszać swoje teorie o satanistycznych powiązaniach żydowskiego święta.
Obrady prowadził akurat marszałek Bosak, też z Konfederacji. Próbował nawet uspokoić Brauna, ale ten już odleciał. Prowadzenie przejął więc marszałek Hołownia i wykluczył go z obrad. A prezydium Sejmu zdecydowało o solidnej karze finansowej i zgłoszeniu szaleństw Brauna do prokuratury.
Mleko się jednak rozlało. W świat poszedł obrazek, jak w polskim Sejmie traktuje się mniejszości religijne. Bo nie ulega wątpliwości, że Braunowi chodziło tylko o Żydów, których atakował już nie raz. Nie miał nic przeciwko uczczeniu innych świąt. Obok sporych rozmiarów świecznika stała dwa razy większa choinka, której na szczęście nie zaatakował.
Zachowanie Brauna potępiły wszystkie kluby oprócz Konfederacji. Ale PiS poszło w potępieniu dalej. Oskarżyło marszałka Hołownię, że wybryk posła Konfederacji jest efektem złego zarządzania Sejmem. Dziwne, że oburzając się przez osiem lat na zachowanie ówczesnej opozycji, nigdy nie mieli pretensji o złe zarządzanie do marszałka Kuchcińskiego i pani marszałek Witek.
Dziwne jest też, że nie pamiętają, jak przez wiele lat wspierali różne radykalne ugrupowania, m.in. atakujące Żydów. W tym Roberta Bąkiewicza, będącego w zarządzie organizacji, którą zdaniem Sądu Najwyższego można nazywać faszystowską. Bąkiewicza zasilali milionami złotych z państwowych pieniędzy, aż w końcu dali mu miejsce na swojej liście kandydatów do Sejmu. Na szczęście ludzie są trzeźwi i do Sejmu go nie wybrali.
Pobłażali też samemu Braunowi. Zaledwie kilka miesięcy temu, w maju, wtargnął na wykład o antysemityzmie i przerwał go niszcząc sprzęt nagłaśniający. Policja nie interweniowała, tłumacząc się, że Braun ma immunitet, chociaż wobec naocznego przestępstwa ma obowiązek na reakcję mimo immunitetu. Po tym wydarzeniu nie zareagowała też prokuratura, ani żadna władza. Nic dziwnego, że Braun uznał, że może sobie pozwolić na więcej.
Być może polskie służby nic nie zauważyły. To możliwe, bo przecież przez osiem lat rządów PiS, żadna służba nie wykryła, że Donald Tusk jest niemieckim agentem. Odkrył to dopiero Jarosław Kaczyński. Gdy Sejm wybrał Tuska na premiera, odśpiewał cztery zwrotki hymnu, na mównicę wszedł prezes, jak za dawnych czasów bez żadnego trybu. Wczuwając się w podniosły moment powiedział do nowego premiera: "Pan jest niemieckim agentem".
Wiele osób dowcipkuje na ten temat. Ale ja uważam, że sprawa jest poważna. To już nie było tylko oszczerstwo wobec Donalda Tuska. Takich była niezliczona ilość. Ale to było oskarżenie, że premier Polski jest zdrajcą. Jeżeli Kaczyński tego nie udowodni, powinien stanąć przed sądem. A zarzutem powinno być nie tylko głoszenie oszczerstwa, ale także próba destabilizacji państwa.