Nadejszła wiekopomna chwila... Premier Donald Tusk ogłosił, że rozpocznie się budowa pierwszej polskiej elektrowni atomowej. Tak, wiem, takie zapowiedzi pojawiały się już wielokrotnie na przestrzeni ostatnich dekad. Ale Tusk powiedział, że budowa "ruszy z kopyta". Nie wierzycie Tuskowi?!
Ponoć już Edward Gierek postanowił, że taka elektrownia będzie budowana. Zaczęła powstawać w Żarnowcu, nad morzem, w 1982 roku. Ale po katastrofie w Czernobylu - i upadku władzy komunistycznej - w 1989 roku budowę wstrzymano. Nie bez wpływu na to miały protesty społeczne. Określenie "Żarnobyl" przemawiało do wyobraźni, chociaż w Polsce miała być zastosowana inna technologia niż ta w Czernobylu. Ale kto by tam wierzył komunistom, co oni tam kombinowali.
Później przyszły trudne czasy i brak pieniędzy na takie wielkie projekty. Rząd już nie wmawiał społeczeństwu, że żyje się nam lepiej niż na "zgniłym Zachodzie". Wręcz przeciwnie, mówił o konieczności zaciskania pasa. Zresztą wszyscy odczuwali taką konieczność we własnych budżetach. Gdyby usłyszeli, że władze chcą wydać grube miliardy na elektrownię atomową, na pewno nie byliby szczęśliwi. A górnicy przypomnieliby skutecznie, że "Polska węglem stoi".
Mijały kolejne dekady. Pomysł atomu powracał, ale pieniędzy ciągle nie było za dużo. Doszliśmy jednak do takiego momentu, gdy nie mamy już wyboru. Z jednej strony gaz i ropa z Rosji zaczęły śmierdzieć. Z drugiej, kończy się węgiel, a jego wydobycie jest coraz droższe. Zielona energia zrobiła się tańsza. Nie wspominając już, że z trzeciej strony ciśnie nas polityka ekologiczna. Farmy wiatrowe i fotowoltaiczne są fajne, ale potrzebujemy też stabilnego źródła energii, gdy słońce zachodzi, a wiatr słabnie.
Elektrownia atomowa jest dziś najsensowniejszym rozwiązaniem. Tyle, że ciągle kosztuje cholernie dużo. Ta, której budowę ogłosił Tusk (w Lubiatowie i Kopalinie, kilkanaście kilometrów od Żarnowca), ma kosztować 200 miliardów złotych. Rząd da na nią 60 miliardów, na resztę trzeba wziąć kredyt. Przekazanie tych 60 miliardów wymaga nie tylko znalezienia ich w kolejnych budżetach, ale też uzyskania pozwolenia na państwową dotację inwestycji od Unii Europejskiej. Tusk się pochwalił, że już ją dostał, faktycznie w bardzo krótkim czasie. No, ale budowa musi jeszcze "ruszyć z kopyta".
Dzisiaj inwestycja powinna się Polakom podobać. Większość już biedy nie klepie, jak w latach 90-tych. Połowa zarabia co najmniej 2 tysiące dolarów miesięcznie (mediana wynagrodzeń wynosi 7138 zł). Wprawdzie dziura budżetowa jest ogromna, ale państwo pieniędzy za dużo nigdy nie miało i nigdy mieć nie będzie. A nawet jak ma, to i tak okazuje się, że to ciągle za mało. Jak w służbie zdrowia, na przykład. GUS podaje, że w 2015 roku państwo dało na nią 77,2 mld, a w ubiegłym już 293,6 mld. Cztery razy więcej w ciągu dekady, to nawet inflację bije na głowę. Ale w tym roku, jak zawsze w grudniu, kasy już brakuje i szpitale przesuwają zabiegi na styczeń.
Rząd liczy, że Polacy docenią, na co się porywa z tą elektrownią. Problem polega na tym, że taka inwestycja rozciągnięta będzie na wiele rządów. Elektrownia będzie uruchamiana za 12 lat, a pewnie nawet później, bo takie projekty rzadko kończą się zgodnie z planem. Ale któryś tam kolejny rząd pochwali się, że oto oddaje do użytku to wiekopomne dzieło.
Tak bywało już w przeszłości. Pierwszy rząd Tuska zbudował pierwszą w Polsce autostradę i to w okresie wielkiego światowego kryzysu. Rozpoczął następne budowy i dzisiaj słyszę od polityków PiS, że przecież to oni "otwierali" autostrady.
Chwalenie się nie zawsze dotyczy budowy infrastruktury. Najardziej spektakularnym przykładem było przypisywanie sobie wejścia Polski do Unii Europejskiej przez... komunistów. Bo w dniu jej przystąpienia do UE premierem był Leszek Miller, a prezydentem Aleksander Kwaśniewski. Obaj kłócili się o to, kto 1 maja 2004 roku ma wciągnąć na maszt niebieską flagę z dwunastoma gwiazdkami.
Rząd PiS, oprócz chwalenia się budową autostrad, wprowdził jeszcze nową świecką tradycję. Zaczął chwalić się wielkimi projektami, których jeszcze nie ma. Zaczęło się nienajlepiej, bo zbudowali elektrownię (nie atomową) w Ostrołęce, ale zaraz ją zburzyli. Kosztowało to prawie 2 miliardy złotych, ale przy wielkich, wspaniałych projektach koszty muszą być. Koszty były też przy przekopie Mierzei Wiślanej, choć miało ich nie być, bo wszystko miały pokryć wydobyte przy okazji bursztyny. No i przekopem miały popłynąć wielkie statki do Elbląga, ale port okazał się za płytki i nie popłynęły.
Były też inne projekty. Jak polski samochód elektryczny Azera, który okazał się chińskim prototypem. Jak budowa promu morskiego, który doczekał się jedynie symbolicznej stępki. Jak 300-tysięczna armia, której oddziały powstały na papierze, bo żołnierzy nie było. No i oczywiście CPK. Też kosztowało 2 miliardy, chociaż przez wiele lat przygotowań nie wbito nawet łopaty. Najwyraźniej to znacznie więszy projekt, niż elektrownia atomowa, którą nowy rząd przygotował w dwa lata. Oczywiście pod warunkiem, że budowa "ruszy z kopyta".
Tak naprawdę to dla wyborców nie ma znaczenia, czy jakiś projekt powstał czy nie. Czy jest sukcesem, czy został zburzony. Czy pieniądze wydano tylko na "przygotowania", czy też "ruszył z kopyta". Bo w dzisiejszych czasach każdy słucha tylko "swoich" mediów. Gdy usłyszy lub przeczyta coś, co mu nie odpowiada, stwierdza krótko: kłamią. I przerzuca się na medium, gdzie mówią prawdę. W ten sposób każdy wie swoje. Wie, że nasi odnoszą same sukcesy, a ci drudzy same porażki. Nasi mówią tylko prawdę, a tamci ciągle kłamią. No to na kogo mam głosować? Chyba jasne, że na naszych.
Siedzenie we własnej bańce informacyjnej - jak to się dzisiaj powszechnie określa - tłumaczy fenomen poparcia dla osób, które wydają się być przegrane na starcie. Karol Nawrocki został wybrany prezydentem, chociaż sam przyznał się, że odebrał mieszkanie starszemu mężczyźnie. Że oszukiwał przy tej okazji w dokumentach. Że brał udział kibolskich ustawkach. Że chwalił samego siebie pod pseudonimem jako autor książki. Nie przyznał się tylko, że działał też jako alfons. Połowa Polski uznała wszystko za kłamstwo, choć wypowiadane przez samego Nawrockiego. W ich mediach tego nie widzieli.
Teraz to samo widać w rosnącym poparciu dla Grzegorza Brauna. Facet trafił właśnie przed sąd za niszczenie mienia, ataki na inne osoby, nie mówiąc już o zaprzeczeniu holokaustowi i różne rasistowskie wypowiedzi. Ale jego wyborcy widzą tylko jako mówi w sądzie "szczęść Boże", w przerwie rozprawy na sądowym korytarzu śpiewa religijne pieśni. Dla nich Grzesio "szczęść Boże" to religijny patriota. Nie widzą jego agresji, czy prorosyjskiej propagandy.
Bardzo religijny jest też ojciec Rydzyk. Przecież to ksiądz! Nawołuje do nawrócenia, do wyrzeknięcia się grzechu. Skoro przeżegnał się przed kolejną zbiórką pieniędzy, to na pewno będzie przeznaczona na zbożny cel. Nie rozliczył się ze zbiórki na Stocznię Gdańską? I co z tego? Atakowanie go za to jest atakiem na Kościół!
Przed tygodniem pisałam o debacie nad wetem prezydenta ustawy regulującej rynek kryptowalut. Jego przedstawiciel Zbigniew Bougucki zarzucił, że ustawa jest za długa, ma ponad 100 stron. A ustawa w Czechach tylko kilkanaście. Zwolennicy prezydenta w "swoich" mediach nie usłyszeli jednak, że w Czechach kryptowaluty reguluje... 30 ustaw.
Jarosław Kaczyński chwalił się kiedyś, że w Polsce mamy największy w historii wzrost gospodarczy. W tym samym momencie, administracja jego rządu pokazywała wzrost gospodarczy -0,5% - ujemny! Spróbujcie przekonać jego wyborców, że był kryzys, a nie "największy wzrost gospodarczy".
Najważniejsze jednak, że elektrownia atomowa nareszcie "ruszy z kopyta". I spróbujcie mnie przekonać, że nie ruszy.