Ach, co to był za weekend. Kalendarz w tym roku był wyjątkowo łaskawy dla Polaków. 1 i 3 maja, a więc dwa dni ustawowo wolne od pracy wypadły w środę i piątek. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć, że pracujący czwartek nikomu nie przeszkadzał. Mnóstwo ludzi zaplanowało sobie 5-dniowy weekend.
Czwartek załatwiali w różny sposób. Wszystko zależy od pracodawcy. Niektórzy szefowie się nie dziwili, że ktoś miał pecha i akurat w środku majówki zachorował. Inni bez problemów udzielali jednodniowych urlopów albo z założenia robili dodatkowy dzień wolny. Wszak szefowie też chcą czasem odpocząć, a tu nadarzyła się okazja na pięć dni bez większego zamieszania w firmie.
To nie wszystko. Zaraz po długim weekendzie rozpoczęły się matury. A to oznacza, że w szkołach średnich przez prawie cały tydzień nie ma zajęć - od poniedziałku do czwartku. Nie muszę chyba tłumaczyć, że piątek z lekcjami nikomu nie przeszkadza. Dla rodziców mających dzieci w wieku licealnym to idealna okazja na długi urlop: 5 dni majówki + 7 dni tygodnia maturalnego. 12 dni to już na tyle dużo, że warto pojechać za granicę. A tam ceny nie podskoczyły, bo tam świąt nie mają i to dopiero początek sezonu. Mam znajomych, którzy wybrali się w tym czasie do Afryki. W końcu 2 maja było przecież Święto Polonii i Polaków Za Granicą. Uczcili je we właściwy sposób - za granicą.
Oczywiście wielu ludzi także pracowało. W urzędzie skarbowym w czwartek można było załatwić wszelkie sprawy. Pracowników było wyraźnie mniej, ale petentów także. To zresztą dość naturalne, bo największy natłok pracy był do 30 kwietnia. W Polsce to ostateczny termin składania zeznań podatkowych PIT. Nic więc dziwnego, że następnego dnia roboczego, 2 maja, ludzi nagle ubyło.
Spragnionym długiego weekendu Polakom z pomocą przyszła też praca zdalna. Te parę godzin z majówki można wyrwać, żeby tylko móc wyjechać już we wtorek wieczorem i zostać poza domem aż do niedzieli. Ja sama popracowałam na wyjeździe, pisząc Wam moje relacje. Muszę pochwalić polski internet, bo z dostępem do niego nie ma teraz żadnego problemu. W dodatku jest to przeważnie bardzo szybki internet.
Chociaż, jak w każdej sprawie, zdarzają się wyjątki. Szukając do wynajęcia domku nad Bałtykiem, pytałam nie tylko o cenę, ale upewniałam się także, że jest w nim dostęp do internetu. Zwykle to było ostatnie pytanie, tak dla formalności. Ale dobrze, że je zadawałam. W jednym przypadku, gdy wydawało mi się, że znalazłam właśnie doskonałe miejsce, okazało się, że na internet nie mogę liczyć. Ale najciekawsza była reakcja właściciela domku na moje pytanie. "Internet?! Do pracy?! Kto to widział! Ludzie! Powariowaliście? Pracować na urlopie?!"
W sumie facet miał rację. Świat rzeczywiście dziś trochę zwariował. Pamiętam lata, gdy powszechne stawały się telefony komórkowe. Wtedy też słychać było narzekania, że pracownik jest dostępny dla szefa w każdej chwili, także po godzinach. Teraz to samo dzieje się z laptopami i pracą na urlopie. Ale z drugiej strony, ta technologia pozwala na więcej. Osiem godzin pracy zdalnej w czwartek pozwoliło na wydłużenie weekendu do prawie całego tygodnia. A przecież jak komuś to nie pasuje, mógł zostać w pracy i skorzystać tylko z trzydniowego weekendu.
Takich ludzi było zresztą dużo. Widać to było gołym okiem na ulicach. Rodzina doniosła mi, jak wyglądała Warszawa w czasie długiego weekendu. W środę, a więc 1 maja, nad Wisłą było już mniej ludzi, niż sugerowałby to wolny dzień z przepiękną pogodą. Ale dopiero w piątek wszystkich wymiotło. Ulice opustoszały i już bardzo wyraźnie było widać, że mamy długi weekend. Najwyraźniej sporo ludzi nie miało wolnego czwartku.
Sporo ludzi też w ogóle nie wyjechało. Ceny, które akurat na te kilka dni wyskoczyły pod niebiosa, nie zachęcały. Zachęcały natomiast ceny piwa. Już w poprzedni weekend, większość sieci sklepów bombardowały nas reklamami obiecującymi tyle samo butelek piwa za darmo, ile go kupimy: 5+5, 6+6, 10+10, ba, nawet 12+12! Bo w Polsce majówka to czas Wielkiego Grilowania. A do grila, wiadomo, musi być Wielkie Piwo. Sama z oferty skorzystałam i ewidentnie nie ja jedna. Idąc w sobotę wieczorem do sklepu, zastałam puste półki - większość marek piwa było już wykupionych.
Od ludzi, którzy zostali na weekend w mieście, usłyszałam ciekawe spostrzeżenie. W parkach i innych miejscach publicznych nie było Ukraińców. Już myślałam, że to w związku z nowym zarządzeniem władz Ukrainy. Mężczyznom w wieku poborowym, tzn. obecnie 25-60 lat, w konsulatach (m.in. w Polsce) przestano przedłużać paszporty i inne dokumenty. To desperacki krok, aby ściągnąć do kraju tych, którzy mogą walczyć na froncie. Ale powód nieobecności Ukraińców okazał się inny. Po prostu w tym czasie, 5 maja, w kościele prawosławnym była Wielkanoc.
Jednocześnie usłyszałam jednak niezbyt przyjemne komentarze pod adresem Ukraińców. Byli tacy, którzy stwierdzili, że w parkach "nareszcie ich nie było". Bo zawsze "wszędzie ich pełno". W dodatku "głośno się zachowują". Przekonywano mnie nawet, że Ukraińców jest zawsze "więcej niż Polaków".
Socjologowie od samego początku napaści Rosji na Ukrainę i pięknego zrywu Polaków niosących uciekinierom pomoc przewidywali, że przyjdzie "zmęczenie". Nieustanny temat zagrożenia i konieczności wspierania walczących na froncie rzeczywiście męczy. A rosyjska propaganda przekonująca, że Ukraińcy to bandyci i mordercy, sączona poprzez polskie media społecznościowe, mocno pomaga.
Emocje kierowane są na Ukraińców, których w Polsce jest rzeczywiście dużo. Ale równie wielu - a w przypadku mężczyzn nawet więcej - było także przed napaścią Rosji. I wtedy nie było komentarzy, że "wszędzie ich pełno". Raczej byliśmy dumni, że do nas przyjeżdżają pracować, tak jak Polacy jeździli kiedyś na Zachód. Bo teraz to my jesteśmy Zachodem.
Łatwo poddajemy się wrażeniom. Ja sama zwracam uwagę, gdy wokół mnie słyszę obcy język. I przeważnie jest to język ukraiński. Ale obiektywnie jest to zdecydowana mniejszość ludzi, których spotykam. Na Polaków po prostu nie zwraca się uwagi. A gdy zdarzy się, że obcokrajowiec podniesie głos, sypie się potok komentarzy i przekazywanie "incydentu" dalej, nawet w postaci nagrań. Natomiast na wykrzykiwane przekleństwa po polsku nikt nie reaguje. A byłoby co nagrywać.
Zareagowała natomiast cała Polska na mowę szefa MSWiA Marcina Kierwińskiego. Gdy przemawiał na Święcie Strażaka, z głośników było słychać dziwny głos. Brzmiał, jakby facety był kompletnie pijany. Urywane słowa, dziwnie zmieniająca się intonacja. Od razu posypały się komentarze, że polityk świętował tak, jak strażak, obficie polewając.
Komentarze od razu dotarły do Kierwińskiego, który szybko zareagował. Pobiegł na komendę policji i poprosił o zbadanie alkomatem. Wynik 0,0 opublikował w internecie. Za dziwny głos obwinił nagłośnienie i walkę z pogłosem. Zwrócił też uwagę, że gdy chwilę później wypowiadał się dla różnych mediów, głos miał już normalny.
Mnie przekonuje prezydent Andrzej Duda. W czasie przemówienia Kierwińskiego siedział tuż obok i nie widać było żadnej jego reakcji na rzekomo pijanego polityka. A wiemy, że samymi minami potrafi okazać swoją dezaprobatę. No chyba, że świętowali Strażaka razem.