W Polsce wybuchła afera z alkoholem "dla dzieci". Tak to sama nazwałam, bo chodzi o alkohol sprzedawany w kolorowych saszetkach czy tubkach, wyglądających jak produkt dla dzieci. Podobnie wyglądają tubki z musem owocowym, więc można się pomylić.
Trudno powiedzieć, jaki był zamysł producenta alkoholu w saszetkach, choć od razu pojawiły się oskarżenia, że chce rozpijać dzieci. Ja nie bardzo wierzę, że poważna firma, która wprowadza swoje produkty do dużych sieci sklepów, mogła widzieć przyszłość swojego biznesu w nadziei, że to się uda. Przepisy w Polsce są wystarczająco restrykcyjne w tej kwestii.
Produkty alkoholowe nie mogą być nawet wystawiane na tych samych półkach, co inne produkty. W kasach samoobsługowych, zeskanowanie choćby piwa blokuje skanowanie kolejnych produktów aż do momentu, gdy pracownik sklepu zatwierdzi sprzedaż alkoholu. Wprawdzie w małych sklepach może dochodzić do sprzedaży alkoholu dla nieletnich, ale są to raczej incydenty, choć faktycznie w Polsce dość słabo ścigane. Podobnie jak zakup alkoholu przez starszych kolegów. Ale na takich zakupach nie można polegać przy planowaniu masowej sprzedaży nowego produktu. Więc nie wierzę, że producent kolorowych saszetek coś takiego planował.
Po co więc je wprowadził? Myślę, że miało to być udoskonalenie popularnych "małpek". Małe buteleczki z wódką, o pojemności zwykle od 50 do 100 mililitrów, są bardzo popularne. Kupowane są chętnie - o zgrozo - w drodze do pracy. Robią to najróżniejsi ludzie - od robotników, po elegancko ubranych pracowników biurowych. Przez niedużą objętość małpki czują się usprawiedliwieni. To tylko mały łyczek na lepszy humor na rozpoczęcie dnia.
Małpki stały się taką plagą, że stały się symbolem alkoholizmu. Kupowanie i posiadanie małych buteleczek zaczęło być wstydliwe. W koszach na śmieci zaczęli je zauważać pracodawcy. Jeden z producentów wymyślił więc kamuflaż. Kolorowa saszetka nie wzbudza podejrzeń. Nie zwraca uwagi nawet leżąc w koszu na śmieci. Zresztą nie trzeba jej wyrzucać, bo po opróżnieniu jest płaska i może pozostać w kieszeni. A kupienie kilku naraz nie powoduje ryzyka, że w kieszeni czy torbece zabrzęczy jak szkło buteleczek.
Afera saszetek z alkoholem na szczęście szybko się skończyła. Alarm, że saszetki, będą trafiać do dzieci, nawet omyłkowo kupowane przez ich rodziców, dotarł na samą górę. Premier Donald Tusk zrobił groźną minę i opublikował nagranie ze słowami "nie, ten numer u nas nie przejdzie". A ministrowi rolnictwa, odpowiedzialnemu za przepisy dotyczące sprzedaży produktów spożywczych, kazał wyjść z obrad rządu i sprawą od razu się zająć.
Co ciekawe, kolorowe saszetki z alkoholem wcale nie łamały przepisów. Miały wszystkie niezbędne nadruki z informacją, co zawierają, a prawo nie określa, jak ma wyglądać opakowanie alkoholu. Producent saszetek najwyraźniej jednak się przestraszył, że nie dadzą mu spokoju i od razu zapowiedział wycofanie swojego wynalazku. Myślę, że był mocno zaskoczony tak gwałtowną reakcją, bo nie przewidział, że zostanie oskarżony o kierowanie swojego produktu do dzieci. Fatalnie to o nim świadczy, bo taki zarzut był oczywisty.
Pewnie nieodpowiedzialnemu producentowi trzeba się przyjrzeć bliżej, ale rząd zapowiedział kroki idące znacznie dalej. Ma przygotować nowe przepisy, które zapobiegną podobnym próbom w przyszłości. Mówi się o zakazie "udawania" innych produktów czyli pakowania alkoholu w taki sposób, że nie przypomina napoju z procentami. Myślę, że może się też pojawić obowiązek umieszczania na etykiecie odpowiednio dużej informacji o tych procentach.
W radiu słyszałam ciekawą dyskusję na temat tych etykiet. Zastanawiano się, dlaczego nigdy nie wprowadzono na nich podobnych wymogów, jak na papierosach. Każda paczka papierosów pokryta jest fotografiami i ostrzeżeniami, czym grozi palenie. Osób palących od wielu lat to pewnie nie zniechęca, ale przynajmniej nie kusi nowych osób do spróbowania.
Tymczasem butelki z alkoholem potrafią być bardzo kunsztowne. Kupowanie ich kojarzy się z czymś wykwintnym. A nalewanie z nich do kieliszka to oznaka elegancji. Osobiście nie mam nic przeciwko ładnym opakowaniom alkoholu. Wolałabym dalej korzystać z przyjemnie wyglądających butelek, niż oblepionych zdjęciami zniszczonej wątroby. Ale być może po aferze z saszetkami przyjdzie czas na zmiany. Zobaczymy, co tam wymyślą.
Trudno też przewidzieć, co teraz wymyśli Marcin Romanowski i ludzie z obozu Zjednoczonej Prawicy, którzy chcą go bronić. Były wiceminister sprawiedliwości miał być aresztowany już kilka miesięcy temu, ale zasłonił się immunitetem zastępcy członka Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. To takie ciało, które zbiera się raz na kwartał, więc dopiero w tym tygodniu mogło ten immunitet zdjąć.
Debata na ten temat była żenująca, bo grupka posłów PiS próbowała przekonywać, że Polska to bandycki kraj, gdzie kryształowego Romanowskiego czekają tortury i Europa musi go bronić. Używając słów poprzedniego rządu, bezwstydnie donosili na Polskę, wykazując, że nie są patriotami. Jeszcze ciekawsze jest to, że po latach opluwania instytucji europejskich, teraz w jednej z nich upatrywali ratunku. Nie doczekali się, więc nazwali ją niemieckim spiskiem.
Na szczęście są jeszcze w Europie kraje, które spiskującemu Zachodowi chcą się oprzeć. I z ich prawymi przedstawicielami postanowił trzymać sztamę prezydent Andrzej Duda. Nadarzyła się okazja do zaprezentowania swojej lojalności dla tego bloku - 80-te urodziny obchodził były prezydent Czech Milos Zeman. Znany jest nie tylko ze swoich prorosyjskich poglądów, ale także z tego, że w czasie swoich dwóch kadencji chętnie odwiedzał Putina.
Najwyraźniej według takiego też klucza dobierał sobie urodzinowych gości. Z Czech byli to przedstawiciele partii komunistycznej, a także obecnej opozycji z byłym premierem Andrejem Babiszem. Polacy go pamiętają ze słów, że w przypadku agresji Rosji na Polskę, nie wysłałby na pomoc czeskiego wojska. Zapewne jest przekonany, że Rosjanie by sobie poradzili bez Czechów.
W Rosję wierzą też inni goście Zemana. I to zapewne nie przypadek, że z państwowych przywódców byli to prezydenci Serbii i Słowacji - Aleksandar Vucic i Peter Pellegrini, a także szefowie rzadów Węgier i Słowacji, Viktor Orbán i Robert Fico. Wszyscy są znani z prorosyjskich poglądów i oczywiście niechęci do wspierania Ukrainy. I w takim właśnie towarzystwie bawił się Andrzej Duda.
Szukając wytłumaczenia, co tam robił nasz prezydent, nasuwa się myśl, że chce zabezpieczyć się na wypadek przegranej w USA Donalda Trumpa. W razie wygranej, Duda wierzy, że Trump jako prezydent załatwi mu jakieś stanowisko w międzynarodowej organizacji. Ale w razie przegranej, jedyną nadzieją będą przyjaciele ze Wschodu.
Oczywiście Andrzej Duda tego nie deklaruje oficjalnie. Nie chciał nawet przynać się do imprezy u Zemana, bo na stronie kancelarii nie pojawiła się żadna informacja o jego podróży do Czech. A nie była to podróż prywatna, bo poleciał jako prezydent państwowym samolotem. I właśnie dzięki temu, ludzie śledzący ruch lotniczy na publikowanych w internecie odczytach radarów zauważyli, że Duda gdzieś się wybrał.
Ciekawe, czym wznoszono toast na urodzinach Zemana. Pewnie to nie były kolorowe saszetki. Ale może z Moskwy przyszedł jakiś konkretniejszy prezent. Tam procentów nie chowają. Sam Putin nie mógł przylecieć, bo obecne władze Czech by go aresztowały, jako zbrodniarza wojennego, zgodnie z nakazem Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze. Goście byli niepocieszeni.