Wy tam w Ameryce pracujecie, a my odpoczywamy. To znaczy, ja trochę pracuję, bo przecież piszę do Was tę relację z Polski. Ale większość ludzi ma tutaj długi weekend. A niektórzy nawet bardzo długi weekend, bo jeden dzień wolny przypadł w poniedziałek, a drugi w środę. Nie muszę chyba tłumaczyć, że we wtorek było sporo urlopów. Niektórzy pracodawcy wręcz zachęcali do wykorzystania jednego dnia, bo wiedzieli, że nawet jak ktoś do pracy przyjdzie, to pracować mu się będzie ciężko.
Co roku wszyscy powtarzają, że tak się pięknie złożyło, że akurat na początku maja są dwa święta i jeszcze tak blisko siebie. A ja uparcie prostuję, że nie złożyło "się", tylko Polacy to złożyli. Bo o ile Święto N.M.P. Królowej Polski oraz Konstytucji 3 Maja obchodzimy z założenia 3 maja - bo niby kiedy indziej mielibyśmy je obchodzić - tak 1 maja zaadaptowaliśmy sobie od komunistów. Przez całe dekady Polaków zmuszano do pochodów tego dnia, a teraz okazało się, że wcale nas zmuszać nie trzeba. My po prostu lubimy świętować i każda okazja jest dobra.
Z okazji skorzystałam i ja. Razem z rodzinką wyjechaliśmy w piękny region Polski, którego wcześniej nie odwiedzaliśmy. Nie będę reklamowała który, bo mamy w Polsce wiele przepięknych zakątków i nie chcę żadnego wyróżniać. Ale chętnie podzielę się wrażeniami z wyjazdu. Być może zainteresuje to szczególnie tych, którzy na wakacje wybierają się do Ojczyzny.
Zacznę od wrażeń już z samej podróży. Nie wiem, jak dawno byliście w Polsce, ale nawet jak to było zaledwie kilka lat temu, to powinniście zauważyć różnicę. Bo nasze drogi wciąż się poprawiają i naprawdę jeździ się po nich bardzo dobrze. Mieszkam w środku Polski, więc do każdego regionu mam względnie blisko. Ale nawet przy dłuższej podróży jazda samochodem to przyjemność.
Większość drogi do celu można pokonać autostradą lub drogą ekspresową. To niewielka różnica, chyba że ktoś chce pędzić 180 km/h. Na autostradzie tacy się zdarzają, ale droga ekspresowa już na to nie pozwala. Ale przepisowe 140 na tej pierwszej i 120 na tej drugiej i tak pozwala dotrzeć do celu bardzo szybko. W czasie sprawdzania trasy na Mapach Google, przewidywana średnia prędkość mojej podróży wynosiła 100 km/h. To dlatego, że kilkadziesiąt kilometrów musieliśmy pokonać lokalnymi drogami, czyli z prędkością maksymalnie 90 km/h, a przez miasta 50 km/h.
Po dotarciu na miejsce zostaliśmy mile zaskoczeni warunkami pobytowymi. Zarezerwowaliśmy pokój w ośrodku konferencyjno-wypoczykowym. Sporo teraz takich w Polsce. Firmy wysyłają w takie miejsca całe grupy pracowników pod pretekstem różnych szkoleń. W praktyce to taki nieopodatkowany bonus. A dla niektórych świetny pretekst do chwili wypoczynku bez rodziny. Czasem korzystanie z tego pretekstu przybiera mało przyzowitą formę, przez co tzw. wyjazdy integracyjne zyskały złą sławę.
W naszym ośrodku nie było żadnych konferencji, pewnie dlatego, że to długi weekend. Ale warunki były bardzo dobre. Pokoje były zaskakująco duże, a łazienka większa od największej w moim domu. Zwykle w hotelach oszczędza się na takich powierzchniach. A tu nawet kabina prysznicowa była przeogromna. Ktoś powie, że to dla dwóch osób, bo przygotowana na wyjazd integracyjny. Ale nie, bo kabina wygląda raczej na cztery osoby. Może chodzi o bardziej "nowoczesną" formę integracji.
Warunkami byliśmy tak zaskoczeni, bo cena była naprawdę przystępna. Za 2-osobowy pokój płaciło się 200 zł za dobę, a za 4-osobowy 300 zł. Czyli odpowiednio 100 zł i 75 zł na osobę. Wliczone było w to całkiem przyzwoite śniadanie, tzw. szwedzki stół. To nie tylko wygoda, ale i oszczędność. Bo w restauracji za śniadanie trzeba zapłacić 25-50 zł. I za tę mniejszą kwotę na pewno nie uda się tak dobrze zjeść, jak w naszym ośrodku.
Po śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie lokalnych atrakcji. Mój szwagier zaopatrzył się w różne przewodniki i studiował je już przed wyjazdem. Ale i tak mieliśmy spore problemy z dotarciem w wybrane miejsca. Informacja jest w Polsce ciągle słowem obcym. Nawet do największych atrakcji brakuje drogowskazów, nawet wtedy, gdy jesteśmy już bardzo blisko nich. Szukając pewnego pałacku, który chcieliśmy zwiedzić, myślałam już, że to po prostu żadna atrakcja i dlatego nic nas do niej nie kieruje. Ale gdy w końcu tam trafiliśmy, zobaczyliśmy parking, na którym było kilkaset samochodów. Pewnie wszystkie błądziły tak jak my.
Po zwiedzaniu czas przyszedł na obiad, czy też może już raczej kolację. Tu też dobrze trafiliśmy, bo ceny były znośne. Najłatwiejszym wyznacznikiem są ceny piwa. Tu za 0,3 l zaczynały się od 9 zł (nieco ponad 2 dolary). Za 0,5 l płaciliśmy 12 zł (niecałe 3 dolary). Ale w moim mieście, które żadną atrakcją turystyczną nie jest, ceny są nawet wyższe. Na przykład w jednej z przeciętnych restauracji najtańsze półlitrowe piwo kosztuje 16 zł (niecałe 4 dolary).
Może po prostu dobrze trafiliśmy (następnego dnia poszliśmy tam znowu). Bo ceny w Polsce potrafią być naprawdę bardzo zróżnicowane. Podam przykłady z tej samej wycieczki. Na jednej ze stacji benzynowych poszłam do sklepiku po wodę, biorąc do ręki 5 zł. Na butelkę 2-litrową nie wystarczyło, bo cena wynosiła 5,40 zł. Drugiego dnia, kupowałam wodę na innej stacji, tzw. niefirmowej. Woda była firmowa, ale jej cena to już tylko 2,40 zł.
Potrawy w restauracji, gdzie jedliśmy kolacje, zaczynały się powyżej 20 zł. Oczywiście były i droższe. Pizza 30-centymetrowa kosztowała co najmniej 32 zł. Ale tyle samo - 31,40 zł - trzeba było zapłacić w "głupim" MacDonadls'ie za zestaw wrapa z kolą i frytkami.
Byliśmy też w kawiarni na przepięknej starówce jednego ze zwiedzanych miast. Za cappucino zapłaciłam 16 zł, ale wybór cenowy był bardzo szeroki. Najtańsze było espresso, które kosztowało tylko 5 zł. Najdroższa była kawa parzona w jakimś specjalnym ekspresie. Pani tłumaczyła, że jest przy tym dużo roboty, stąd wysoka cena: 45 zł. Tak, za jedną kawę.
Wypoczynek w długi weekend nie był aż tak długi, ale jednak odpoczęłam. Szczególnie od polityki. Jedynym akcentem, który do mnie przez cały weekend dotarł, były mijane przy drodze billboardy. I to nawet niekoniecznie wyborcze. Jeden z nich wyrażał na przykład sprzeciw mieszkańców wobec planów budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego. Choć ma być budowany pod Warszawą, zatruwa spokój ludziom w całej Polsce. Promieniście od niego mają odchodzić linie kolejowe, przechodząc przez prywatne działki. Ich właściciele od lat nie wiedzą, na czym stoją, bo plany ciągną się jak makaron. Ale jedyne, co mogą zrobić, to napis na billboardzie.
Przy jednym z prywatnych domów widziałam też tablicę, wyrażającą inny powszechny pogląd: "Putin, idi na ch...".