Moim zadaniem tutaj jest przekazywać Państwu, o czym mówi się w Polsce. Dziś mam dylemat, bo u nas mówi się głównie o tym, co dzieje się u was. To znaczy o rezygnacji Joe Bidena z ubiegania się o reelekcję. Ale czy ja mam wam o tym opowiadać? Wiecie na pewno o tym znacznie więcej ode mnie.
Przekażę wam jednak, że temat wyborów w USA jest u nas gorący. A sprawa zmiany kandydata demokratów wywołała szczególne emocje. I nie chodzi tylko o analizy prowadzone w mediach. Wśród znajomych słyszę ożywione dyskusje na ten temat. W mediach mówią, że temat jest ważny ze względu na podejście przyszłego prezydenta do wojny w Ukrainie. Ale w prywatnych rozmowach słyszę przede wszystkim ekscytację niezwykłą sytuacją, związaną ze zmianą kandydata tak niedługo przed wyborami. Ludzie Ameryką wciąż się interesują.
Interesuje się nią także nasz rząd. I bardzo chciałby mieć w niej swojego ambasadora. Bo dotychczasowy - Marek Magierowski - to człowiek prezydenta. Kiedyś był dziennikarzem, ale przeszedł do polityki, zostając rzecznikiem prasowym Andrzeja Dudy. Duda broni go teraz i nie chce zgodzić się na jego odwołanie. Ma do tego narzędzia, bo chociaż to rząd prowadzi politykę zagraniczną i wybiera sobie ambasadorów, w sprawie ich powołania musi wysyłać wniosek do prezydenta.
Rząd wysłał takich wniosków już ponad 50, ale prezydent ich nie uwzględnia. Tak jak w przypadku Magierowskiego. Rząd ambasadora odwołał do Warszawy, a do Waszyngtonu wysłał Bogdana Klicha, który może jednak pełnić tylko funkcję chargé d’affaires. Polska ambasada ma więc niższy status wśród innych placówek dyplomatycznych w Waszyngtonie. Ale polski rząd może przynajmniej kontrolować, co robi placówka go reprezentująca.
Ciekawostka. Andrzej Duda tłumaczy, dlaczego nie może zaakceptować Klicha jako ambasadora. Wspominając katastrofę smoleńską, określa go jako "faceta, który był wtedy ministrem obrony narodowej". Nie wiem, czemu by to miało Klicha dyskredytować. Ministerstwo nie miało nic wspólnego z katastrofą. Samolotu prezydenta nikt nie atakował, nie strzelał do niego, nie było konieczności obrony. No chyba, że posłuchamy Macierewicza, ale wtedy nawet NASA się nie obroni, bo kosmici też mogli być w "zamach" zaangażowani.
Bronić się powinien natomiast sam Andrzej Duda. Bo za organizację lotu prezydenta odpowiedzialna była prezydencka kancelaria. A jej pracownikiem był właśnie Duda. Musi tego nie pamiętać, skoro katastrofę wypomina teraz komuś innemu. Albo wierzy w jakąś z teorii Macierewicza.
Broni się natomiast Marek Magierowski. Na odwołanie go do Warszawy nie mógł nic poradzić, ale postanowił, że skóry tanio nie odda. Wycenił ją na milionik złotych. Tak mniej więcej, bo policzył pensję w złotówkach i różne dodatki w dolarach. Przy stanowisku się nie upiera, ale ważne, żeby kasa się zgadzała. Wyliczył sobie, że tyle właśnie by dostał do końca swojej kadencji, gdyby dalej siedział w Waszyngtonie. Czuje się stratny. Jak chcą go odwołać, to niech mu zapłacą.
To ciekawe podejście. Aż dziwne, że nikt wcześniej na to nie wpadł. Prawo i Sprawiedliwość odwołało w pierwszym roku rządów 44 ambasadorów i żaden z nich nie popisał się tak kreatywnym myśleniem. Zresztą wszyscy inni ambasadorowie, odwoływani przy okazji zmiany kolejnych rządów przez ostatnie 30 lat, też nie. Może dlatego, że ich kadencja jest tylko umowna i nie ma żadnych przepisów, że muszą ją dokończyć. A każdy rząd sam dobiera sobie przedstawicieli, więc często dyplomatów wymienia.
Magierowski wyznaczył jednak nowy kierunek myślenia. Jak jest gdzieś kasa, to trzeba się do niej dobrać. Zresztą może to nie taki zupełnie nowy kierunek, bo przecież skutecznie ćwiczony przez 8 lat przez poprzednią ekipę. Ale teraz każdy odwołany urzędnik ma już przetartą drogę. Przynajmniej taki związany z polityką rządu. Na przykład każdy minister powinien żądać wypłaty do końca kadencji rządu, jeżeli premier odważy się go zwolnić.
To byłoby nawet dobre rozwiązanie. Nie byłoby konfliktów, żalów i pretensji. Bo zwolniony nie musiałby już pracować, a dalej dobrze by zarabiał. Ba, mógłby nawet starać się o zwolnienie, olewając swoje obowiązki. Bo to lepszy układ zostać w domu, niż łazić co rano do roboty i grzebać się w papierkach. Za te same pieniądze.
Nie byłoby też sporu o Kamińskiego i Wąsika. Gdy po skazaniu ich przez sąd przestali być posłami, długo upierali się, że ciągle nimi są. Powinni byli wtedy upomnieć się o wypłatę poselskiej pensji i diety do końca kadencji. Przecież to przez sąd stracili tę kasę. Im się to po prostu należało, jak powiedziałaby dawna premier Beata Szydło.
O wypłatę diety mogli się też upominać później. Dostali wyroki po dwa lata, ale z więzienia wyszli już po dwóch tygodniach. I dwuletnia dieta im przepadła. W więzieniu mieliby przecież wyżywienie i mieszkanie. W dodatku z alarmem. Ale prezydent Duda ich tego pozbawił i nie dostali z tego tytułu żadnego zadośćuczynienia.
Wracając do Magierowskiego, politycy Prawa i Sprawiedliwości mają pretensje do ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. Mówią, że Sikorski specjalnie ujawnił żądania ambasadora, żeby go skompromitować. Tym samym przyznają, że pomysł wypłaty faktycznie Magierowskiego kompromituje.
I w tej kwestii zgadzam się z PiS. Zgadzam się nawet z tym, że Sikorski chciał jego kompromitacji. Ale trzeba uściślić, że Magierowski sam się skompromitował, a Sikorski tylko skorzystał z okazji i to ujawnił.
Może najsprawiedliwiej byłoby jednak oddać wszystkim, co się komu należy. Niech Magierowski weźmie sobie milion i zniknie. A Kamiński i Wąsik niech wrócą za kratki, co im się należy.