Przed tygodniem krytykowałam Szymona Hołownię, dzisiaj mam pretensje do całej Lewicy. Chodzi oczywiście o ministra nauki i szkolnictwa wyższego Dariusza Wieczorka, reprezentanta w rządzie właśnie tej formacji. Wyszło kilka brzydkich spraw z nim związanych, ale Lewica ciągle go broniła jak lwica.
Zaczęło się od skargi przewodniczącej związków zawodowych na Uniwersytecie Szczecińskim. Napisała do ministra list, w którym opisała swoje podejrzenia o niegospodarność uczelni. Pech chciał, że rektor uczelni to kumpel ministra, więc list trafił też do niego. Chociaż autorka prosiła o dyskrecję i nieujawnianie jej nazwiska.
Wprawdzie występowanie anonimowo przewodniczącej związków zawodowych jest trochę dziwne, ale skoro list pisała jako anonim, to nie ministrowi oceniać, czy dobrze robi. Mógł jej odpisać: "Odwagi, kobieto! Wszak po to jesteś reprezentantem pracowników, by w ich imieniu występować". Ale on poleciał z donosem do kumpla. I zdradził tzw. sygnalistkę.
W komentarzach powtarza się, że to jego największe przewinienie, za które powinien polecieć ze stanowiska. Dla mnie o wiele gorsza była inna sprawa. Nie mówię o braku wpisania do oświadczenia majątkowego działki i miejsca garażowego. Takich braków u posłów było mnóstwo i tylko Sławomir Nowak był ścigany przez PiS za brak wpisania drogiego zegarka. A na przykład śp. poseł i minister PiS Jan Szyszko nie miał konsekwencji za brak wpisania drogiej nieruchomości, bo on tylko o niej "zapomniał".
Ale Dariusz Wieczorek zrobił coś gorszego. Media ujawniły, że miesiąc po objęciu urzędu, jego żona została zatrudniona przez rektora na Uniwersytecie Szczecińskim, a z kolei żonę rektora minister zatrudnił w Komisji Ewaluacji Nauki. To nie jest normalne. Tego nie da się obronić.
Lewica jednak mocno próbowała. Bez sensu i ze szkodą dla wizerunku całej koalicji rządzącej. Szefujący partii Włodzimierz Czarzasty nie chciał się zgodzić na dymisję Wieczorka nawet po rozmowie z Tuskiem. Premier dał więc czas do namysłu do piątku. Ale przez wszystkie te dni sprawa niepotrzebnie się ciągnęła. I nie ma się co oglądać na PiS, które nawet najbardziej skompromitowanych ministrów trzymało na stanowiskach miesiącami, a nawet latami. Teraz oczekujemy normalności.
Oczywiście tę normalność nie wszędzie da się wprowadzić. Przynajmniej na razie, dopóki na straży nienormalności stoi prezydent Andrzej Duda. I nie podpisze żadnej ustawy, która przywróci normalność na przykład w wymiarze sprawiedliwości. Chociaż domaga się tego Państwowa Komisja Wyborcza.
PKW uznała, że w wyniku jawnych przekrętów, PiS nie dostanie pieniędzy z państwowej subwencji. I tak już wzięło sobie za dużo. Ale PiS poprosił o wsparcie grupę mianowanych przez siebie ludzi, których nazywa izbą Sądu Najwyższego. Ludzie ci stwierdzili, że PiS powinno pieniądze dostać. Ponieważ według Sądu Najwyższego i międzynarodowych trybunałów nie są oni żadnym sądem, PKW nie cofnęła swojej uchwały o nieprzyjęciu sprawozdania PiS. Zamiast tego, poprosiła polskie władze, aby uporządkowały system prawny.
W odpowiedzi na tę prośbę, Duda nazwał PKW postkomunistyczną hydrą. "Post" zapewne dlatego, żeby odróżnić ją od wprost komunistycznego (bo z okresu stanu wojennego Jaruzelskiego) prokuratora Stanisława Piotrowicza, którego umieścił w hydrze Trybunału Konstytucyjnego. Zresztą, członków PKW też mianował i nawet "nie miał wątpliwości" co do ich wspaniałości.
Prawo i Sprawiedliwość lamentuje natomiast, że PKW jest upolityczniona. To fakt, jej członków wybiera Sejm, a nie jak dawniej najważniejsze organy sędziowskie. Ale tak właśnie upolityczniło Komisję PiS. Teraz lamentuje, bo po przegranych wyborach nie mogło tam wybrać większości członków. Znamienne, że politycy tej partii mówią, że "naszych" członków powinno być o jednego więcej. Takiej to właśnie apolityczności się domagają.
Nie jest też normalne, że poseł na Sejm, wybraniec narodu, przed narodem się ukrywa. Zamiast siedzieć w sejmie, wiceminister sprawiedliwości w rządzie PiS uciekł za granicę. Już w ubiegły poniedziałek sąd uznał, że należy go tymczasowo aresztować. Ale policja nie zastała go ani w domu, ani w pracy, ani u znajomych czy rodziny. Wystawiono więc za nim list gończy. Za posłem.
Tu znowu ujawniło się specyficzne pojmowanie władzy przez polityków PiS. Zaczęli się dziwić, że policja, ani żadne służby nie wiedzą, gdzie poseł przebywa. Wygląda na to, że dla nich jest naturalne, że każdy poseł opozycji jest stale inwigilowany. I gdy pojawi się nakaz aresztowania, wiadomo, gdzie jest. Obecne służby tłumaczą, że nie miały prawa go inwigilować aż do czasu, gdy o tym zdecyduje sąd.
Obrońcy Romanowskiego pomstują też na sąd, że zgodził się na aresztowanie. Tłumaczą, że jeżeli Romanowski miałby mataczyć, to miał na to dużo czasu do tej pory. Więc z powodu groźby mataczenia nie należy go aresztować. Ale zapomnieli, że sami wprowadzili przepis, który wprowadził areszt tymczasowy także w przypadku, gdy podejrzany jest zagrożony wysoką karą. A tu Romanowskiemu grozi nawet 25 lat. Poza tym, mataczenie jest wciąż możliwe, bo w sprawie pojawią się zapewne także inne osoby podejrzane i chodzi o to, żeby Romanowski nie ustalał z nimi zeznań.
Jak na razie, były minister ewidentnie nic nie ustalał z prezesem Prawa i Sprawiedliwości. Jarosław Kaczyński powiedział, że nawet nie wie, czy Romanowski się ukrywa. Czyli gdzie jest? Może stoi gdzieś w kolejce po prezenty? Albo pojechał do lasu po choinkę? Prezes ma inne wytłumaczenie. Stwierdził, że może władze tylko "udają, że się ukrywa". Czyli sądzi, że to Tusk go może ukrywać?
Coraz trudniej zrozumieć logikę Kaczyńskiego. Może dlatego, że w mediach, z których korzysta, wszystko wygląda inaczej. Może pokazują tam tylko archiwalne wypowiedzi Romanowskiego, że on nie ma nic do ukrycia i że w każdej chwili stawi się w prokuraturze, jeżeli będzie o to poproszony. Podejrzenie, że to władze ukrywają ściganego człowieka normalne nie jest. Ale może w alternatywnej rzeczywistości Kaczyńskiego ma to jakiś sens.
Najbardziej nienormalne jest jednak robienie z przestępcy bohatera. Widzieliśmy to już w przypadku skazanych na więzienie Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. Prezydent Duda z więzienia ich wyciągnął i czule przytulił w Pałacu Prezydenckim jako uciemiężonych przez wredne sądy. Teraz w Warszawie pojawiły się banery z wizerunkiem Romanowskiego i napisem "Solidarni z Romanowskim". Pierwsze słowo napisane jest tzw. solidarycą, czyli czcionką charakterystyczną dla historycznego napisu "Soliadarność".
Nikt się nie podpisał, kto jest taki solidarny ze ściganym. Pewnie inni przestępcy. Ale solidarność wykazują też posłowie PiS i usprawiedliwiają użycie czcionki, która dla wielu ludzi walczących o wolną Polskę jest pewnego rodzaju świętością. Niektórzy politycy porównują do nich właśnie Romanowskiego, który jednak nie walczy o wolną Polskę, ale jest ścigany za jej okradanie.
Używanie historycznych symboli do obrony takiego człowieka jest nie tylko nienormalne. Jest po prostu hańbą. Co oni jeszcze wymyślą? Połączą jego twarz z listu gończego z symbolem Polski Walczącej? To może niech od razu piszą petycję do papieża, aby go uznać za świętego.