Jest ciepły wieczór, wracamy samochodem całą rodziną z całodniowej wycieczki do innego miasta. Wszyscy zmęczeni, dzieci już przysypiają, mi też kleją się oczy, ale walczę ze snem. Mój mąż prowadzi samochód i nie chcę go "zostawiać" samego. Boję się, że on też może przysnąć. Tym bardziej, że zjechaliśmy już z drogi szybkiego ruchu i jedziemy ciemną, wąską drogą lokalną.
Przejeżdżając przez wsie, pojawia się trochę latarni, ale potem znowu ciemna droga, oświetlona jedynie połówką Księżyca. Jak wjeżdżamy w las, musimy polegać już tylko na światłach samochodu. Ruch nie jest duży, ale jedziemy bardzo wolno, bo wciąż obowiązuje ograniczenie prędkości do 40 km/h. Razem z powtarzającym się znakiem ograniczenia jest też znak ostrzegający przed robotami drogowymi.
Żadnych robót nie widać i mój mąż zaczyna narzekać, że "pewnie znowu zapomnieli usunąć znaki po skończonej robocie". Ale posłusznie jedzie "te idiotyczne 40". Za chwilę znajduje kolejny powód do narzekania. Dostrzegamy malutki punkcik bladego światełka po drugiej stronie drogi. Okazuje się, że wymijamy właśnie rowerzystę, którego zobaczyliśmy tylko dzięki światłom naszego samochodu. Jego lampka rowerowa wyglądała jak ozdoba, a nie oświetlenie pojazdu poruszającego się w kompletnym mroku drogą poza miastem.
Mąż rozpoczął swoje rytualne kazanie na temat "ludzi bez wyobraźni". Jadący drogą rowerzyści doskonale widzą nadjeżdżające samochody z mocnymi światłami, które ich wręcz rażą. I sądzą, że kierowcy tych samochodów tak samo widzą ich, rowerzystów z ich maleńkimi lampkami, zasilanymi dogorywającą baterią. Przecież jadąc "setką" poza miastem zobaczą ich w ostatniej chwili. Jeżeli z naprzeciwka nic nie jedzie, mogą ich ominąć. Ale gdy mają wybór pomiędzy rowerzystą, a czołówką z nadjeżdżającą ciężarówką...
Mąż po raz kolejny tłumaczy mi, że tak właśnie dochodzi do wypadków. Słyszałam to już wiele razy, bo takich sytuacji na drogach jest sporo. Znam ten wykład, więc chce mi się spać jeszcze bardziej. Ale pozwalam mu mówić, bo przynajmniej się rozbudził i już nie ziewa.
Nie zdążył jednak dokończyć wykładu, gdy wszystkich nas poderwało ostre hamowanie. Mój kierowca okazał się jednak bardzo czujny. W ostatniej chwili dostrzegł, że kolejny rowerzysta bez wyobraźni jedzie po naszej stronie jezdni. Tym razem już bez żadnego światełka. A z naprzeciwka jechał akurat inny samochód.
Podziwiam refleks mojego męża, ale nawet on sam przyznał, że przed zmieceniem rowerzysty z jezdni uratowało nas przede wszystkim coś innego. Te idiotyczne ograniczenie do 40 km/h. I fakt, że mąż go przestrzegał. Gdyby ktoś posprzątał po robotach drogowych i usunął znaki, jechalibyśmy pewnie 90 (tyle można), a może i nawet trochę więcej.
Tym razem mąż zaoszczędził mi powtarzającego się wykładu. Nie zaoszczędził jednak rowerzyście, którym okazał się młody chłopak. Gdy po ostrym hamowaniu złapał w końcu oddech, nie wyprzedził go, ale zrównał się z nim i otworzył okno. "Światła! - zakrzyknął do niego. - Człowieku! Przecież ciebie w ogóle nie widać! Zabiłbym cię i poszedł do więzienia!" - Ta wersja wykładu była skrócona. Na odbiorcy nie robiła jednak wrażenia, więc wykładowca postanowił zakończyć prelekcję mocniejszym akcentem: "Ty idioto!".
Poczułam się niekomfortowo. "Przestań" - ofuknęłam męża. Zaraz potem wyprzedziliśmy rowerzystę i szybko się od niego oddaliliśmy. Ale musiałam dodać: "Nie musiałeś aż tak...".
Mąż był jeszcze zdenerwowany, ale odpowiedział mi dość spokojnie: "Musiałem". Wyjaśnił, że zwykłe zwrócenie uwagi nic by nie dało. Chłopakiem trzeba wstrząsnąć, żeby do niego dotarło, że sprawa jest poważna. Że naprawdę dotyczy życia i śmierci. A że nazwał go idiotą? A jak miał określić autora tak bezmyślnego zachowania? "Nie ma co pudrować. Trzeba wszystko nazywać po imieniu" - wyjaśnił mój mąż.
Mąż nie jest osobą znaną. Nie występuje publicznie, nie pokazują go w telewizji. Ani rowerzysta, ani nikt inny nie pozwie go zapewne do sądu za obraźliwe słowa. Zupełnie inaczej było z Władysławem Frasyniukiem. Znany działacz opozycyjny w PRL, niektórzy nawet mówią o nim jedna z legend "Solidarności". Ukrywał się w stanie wojennym, ale w końcu aresztowany przesiedział w więzieniu trzy i pół roku. Nic dziwnego, że go wszyscy znają.
Frasyniuk nie jest dziś działaczem politycznym, ale wciąż jest zapraszany do mediów, aby komentować bieżące wydarzenia. W ubiegłym roku skomentował to, co działo się - i dalej się dzieje - na granicy polsko-białoruskiej. Migranci z różnych krajów - takich jak Afganistan, skąd uciekają przed rządami talibów - są brutalnie wypychani przez białoruskie służby na granicę z Polską. Używana jest przemoc, a nawet tortury.
Tacy migranci zaczęli pojawiać się w lasach po polskiej stronie. Straż Graniczna i inne służby mundurowe odstawiały ich z powrotem do pasa granicznego. Metoda określana jako "push-back" była niezgodna zarówno z polskim prawem, jak i prawem międzynarodowym. Stwierdzały to nawet kolejne sądy. Ale przede wszystkim była niemoralna. Białoruskie służby, biciem zmuszały migrantów do ponownego wchodzenia do lasów i na bagna. Z zimna, niedożywienia, wycieńczenia, niektórzy umierali. A polskie służby bezlitośnie wpychały ich z powrotem do lasu. Nawet małe dzieci i kobiety w ciąży.
Władysław Frasyniuk wyraził w telewizji swoje oburzenie. Nie tylko na polskie władze, ale także na wykonawców nieludzkich rozkazów. Na ludzi w mundurach, którzy wrzucali dzieci do lasu. Nazwał ich "watahą psów" i "śmieciami".
Prokuratura twierdzi, że żołnierze zostali znieważeni. Czy po takich czynach można kogoś znieważyć? Skoro w wyrokach sądowych stwierdzono, że dokonywano nielegalnych czynów, to jak mamy określać ludzi, którzy je popełniali. Czy złodzieja nie można nazwać złodziejem? Skarga na Frasyniuka trafiła jednak do sądu, który najwyraźniej nie chciał się nikomu narazić. Szukał chyba wyjścia z sytuacji i umorzył sprawę warunkowo. Mają być apelacje z obydwu stron.
A ja przekonuję się, że mój mąż miał jednak rację, wyzywając rowerzystę bez świateł. I rację miał Władysław Frasyniuk. Nie ma co pudrować, trzeba wszystko nazywać po imieniu.