Coraz mniej wierzę mediom. Albo raczej - coraz słabiej pokazują one świat, w którym żyję. Przed świętami obejrzałam i przeczytałam cały szereg materiałów o tradycyjnych rozmowach Polaków przy świątecznym stole. Ponoć zawsze padają pytania o plany ślubu młodych członków rodziny. A gdy nie są jeszcze wystarczająco dorośli, pytania dotyczą planów związanych ze szkołą, studiami albo pracą. Młodzi się oczywiście denerwują, a starzy narzekają "ach ta dzisiejsza młodzież".
Może żyję w jakiejś dziwnej rodzinie, ale u nas nikt nikogo takimi pytaniami nie męczył. Słyszałam, jak młodzi kuzyni wypytywali się wzajemnie, co robią w pracy, co to za firma, gdzie pracują i jakie mają warunki. Starzy raczej tylko się przysłuchiwali. I chociaż były dwie pary w "stanie przedślubnym" (mieszkają ze sobą, dzieci nie mają), nikt ich o datę ślubu nie pytał.
Może żyję w dziwnej rodzinie, a może po prostu czasy się zmieniły. Nie mówię, że na dobre, ale jednak się zmieniły. Słyszałam dziś w teleturnieju, jak jeden z uczestników pozdrawiał narzeczoną i ich córeczkę. Coraz częściej taki układ przyjmuje się jako normalny.
Z drugiej strony, choć ślubów coraz mniej, zarezerwować salę na wesele ciągle bardzo trudno. Czas oczekiwania w mojej okolicy: dwa lata. I jak tu od młodych oczekiwać podania daty ślubu? Przed świętami spotkałam parę, która zaplanowała ślub w innym mieście, bo stamtąd będzie bliżej do jeszcze innego miasta, gdzie udało im się znaleźć salę na wesele. I to już za półtora roku.
U nas nie było też rozmów o polityce. To chyba też wbrew polskiej tradycji, jeżeli wierzyć licznym socjologom i innym ekspertom, którzy wypowiadali się w mediach. Może dlatego, że część mojej rodziny jest za PiS, a druga część przeciwko. Wiadomo, kłócić się przy Dzieciątku Jezus nie wypada. Zdążymy to zrobić po świętach.
Chociaż były wyjątki, bo wspominaliśmy naszego wystrzałowego komendanta policji. Trudno to jednak nazwać polityką, bo wszyscy na ten temat dowcipkowali. Gdyby dyskusja miałaby być poważna, to pewnie jedna strona stwierdziłaby kompletną ignorancję komendanta, który przywozi coś z kraju ogarniętego wojną i nie pozwala nikomu sprawdzić, czy to coś nie wybuchnie. Choć procedury każą służbom sprawdzić nawet czekoladowego mikołaja, jeżeli polski dygnitarz dostał taki prezent zza granicy. Druga strona mogłaby jednak być zadowolona, że policja dysponuje wreszcie czymś bardziej konkretnym na rozpędzanie demonstracji. Na wiece kobiet wystarczyły pałki teleskopowe, ale teraz przydałoby się mocniejsze uderzenie.
Bo nadchodzący rok będzie zapewne trudniejszy. Wszyscy mówią o podwyżkach, które czekają nas od Nowego Roku. Tyle tylko, że nikt dokładnie nie wie, co nas właściwie czeka. Słuchając rządowych komunikatów, ja się już zupełnie pogubiłam. Będzie tarcza, nie będzie tarczy. Zamrozimy ceny, odmrozimy VAT. Będą podwyżki, ale nie będzie drożej. Będą pieniądze z Unii, nie będzie pieniędzy z Unii. To niewielkie pieniądze, ale są tak duże, że są nam niezbędne. W dodatku co innego mówią politycy PiS, co innego ministrowie, a co innego premier. Zresztą premier też mówi co innego niż ten sam premier mówił chwilę wcześniej.
To, że ja się pogubiłam, jest mało istotne. Gorzej, że nie wiedzą tego przedsiębiorcy, nie wiedzą samorządy, nie wie nawet sam rząd. Jak można zaplanować budżet, jak zaplanować jakiekolwiek działania, nie mówiąc już o inwestycjach? To wszystko powinno być wiadome wiele miesięcy wcześniej. Tymczasem Nowy Rok za kilka dni, a władze miasta mówią, że nie wiedzą nawet, ile będą płacić za energię.
Rok temu było tak samo. Rząd wprowadzał Nowy Ład. Zmieniał ten ład potem kilka razy, więc przez pierwsze pół roku nikt nie wiedział, jakie trzeba płacić podatki. Ostatecznie nazwał go Polskim Ładem, a złośliwi mówili, że nie jest ani polskim, ani ładem. Dziś jednak widzimy, że ład w Polsce tak właśnie ma wyglądać. Narodziła się nowa świecka tradycja, aby przed Nowym Rokiem nikt nic nie wiedział.
Bo nie chodzi tylko o ceny prądu. Niewiadome pojawiają się wszędzie i to czasem w nieoczekiwanych miejscach. Niedawno pojawiła się informacja Ministerstwa Obrony, że w 2023 roku 200 tysięcy ludzi dostanie wezwanie na wojskowe szkolenie. Gdy media zaczęły o to dopytywać, okazało się, że może jednak do tego nie dojdzie. Bo te 200 tysięcy to tylko górny limit, a wezwanie dostanie pewnie tylko kilkanaście tysięcy osób. Kto? Tego też nikt nie potrafił wyjaśnić.
Pisałam kiedyś o koleżance, która w ZUS zarejestrowana jest jako bezrobotna. Ma dzięki temu ubezpieczenie, dla siebie i dzieci, bo jej mąż pracuje za granicą. Przed świętami usłyszała od urzędniczki, że po Nowym Roku "będą zmiany". Być może nie dostanie już ubezpieczenia. Jakie to będą zmiany? Tego w ZUS-ie nie wiedzą. A co się stanie, gdy koleżanka od 1 stycznia straci ubezpieczenie, a jej dzieci akurat zachorują? To urzędu oczywiście nie interesuje. Polskiego rządu najwyraźniej też nie.
A wirusy szaleją. Choruje mnóstwo dzieci, ale też i dorosłych. Przed aptekami stoją kolejki. Ale cierpliwe w nich stanie i dojście do okienka nie zawsze rozwiązuje problem. Leków brakuje, a farmaceuci - tak, zgadliście - też nic nie wiedzą. Składają w hurtowniach zamówienia, ale kiedy leki przyjdą, nikt nie wie. A jak już przychodzą, to zwykle kilkakrotnie mniej niż było zamówionych. Pan minister zdrowia mówi, że leki są, zapasy wystarczą na 3-4 miesiące. Najwyraźniej on też nic nie wie.
Na szczęście jest jeden człowiek w Polsce, który wie wszystko i wie na pewno. To Adam Glapiński, prezes Narodowego Banku Polskiego. On pierwszy wiedział, że "inflacja nam nie grozi". Wszak - jak tłumaczył - pieniędzy mamy tak dużo, że wystarczy na wszystko. Potem, z równą skutecznością przewidział, że minionego lata inflacja zacznie spadać. A ostatnio zapowiedział, że do 2030 roku dogonimy w bogactwie Francję. Pewnie słyszał, że wobec braku węgla rząd wysyłał ludzi do lasu po chrust. Skoro tak, to wobec rosnących cen żywności mogą też pójść na łąki zbierać żaby i ślimaki. Szczęśliwego Nowego Roku.