Wiem, że mieliście w Ameryce w tym tygodniu wybory, więc polityki macie pewnie dosyć. Ja właściwie też mam jej dosyć, bo u nas wybory są jakby co tydzień. W każdym razie trwa nieustanna kampania wyborcza.
Ale w ostatni weekend przypadał 1 listopada, czyli Dzień Wszystkich Świętych i 2 listopada Dzień Zaduszny. Takie dni skłaniają do zadumy i zamyślenia na sprawami ważniejszymi niż polityka. Warto w tym okresie wybrać się na groby, nawet jeżeli nie ma się nikogo bliskiego pochowanego na lokalnym cmentarzu. Domyślam się, że może to dotyczyć niektórych z was, mieszkających za oceanem, których rodziny są w Polsce. Ale nawet w takiej sytuacji można odwiedzić cmentarz, aby pomodlić się za zmarłych. Nie trzeba nawet być osobą wierzącą, bo warto też zatrzymać się na chwilę nad własnym życiem. Pewnie często tego nie robimy.
Pamiętam, gdy kiedyś na studiach, 1 listopada musiałam zostać w akademiku w Warszawie pomimo wolnego dnia i nie pojechałam jak wszyscy na rodzinne groby. Poszłam jednak z kolegą - no dobra, z chłopakiem - na Powązki. Do dziś pamiętam, jakie to na mnie zrobiło wrażenie. Może właśnie dlatego, że nie miałam tam nikogo, nie czułam żadnego obowiązku odwiedzenia jakiegoś grobu. Mogłam skupić się na własnych myślach. Chodziliśmy z chłopakiem niemal w zupełnym milczeniu, choć wokół nas był całkiem spory gwar. Bo przecież ludzi na cmentarzu było bardzo dużo.
Dzisiaj jest inaczej. Nie tylko dlatego, że mam już wiele grobów do odwiedzenia. Cmentarz też wygląda inaczej. I nie chodzi mi o to, że chybotliwy płomyk zniczów coraz częściej zastępują elektroniczne diody naśladujące świece. A wiązanki kwiatów są sztuczne. To wcale atmosfery nie psuje.
Ale nie ma też już ludzi, którzy tę atmosferę tworzą. No, może przesadzam, że nie ma. Są, ale jest ich znacznie mniej. Przychodzą na krócej, coraz słabsza jest tradycja procesji po mszy na cmentarzu. Z dzieciństwa pamiętam tłum ludzi na tej procesji. I wielogodzinne stanie na cmentarzu, choć pogoda temu nie sprzyjała. Były też niezliczone spotkania z rodziną, znajomymi, czasem nawet takimi, z którymi widywaliśmy się właśnie tylko na 1 listopada.
W tym roku pogoda była sprzyjająca. Było ciepło i nawet świeciło słońce. Osób z rodziny spotkałam jednak wyjątkowo mało. Na mszy odprawianej w południe też nie było ciasno. A na koniec procesji została garstka kilkunastu osób. Ze spotkanymi osobami podzieliłam się uwagą, że ludzi na cmentarzu jest mało. Okazało się, że to nie tylko moje spostrzeżenie. Usłyszałam też, że radykalna zmiana nastąpiła w czasie pandemii.
Pandemia dała się oczywiście wszystkim we znaki. Wymiotła też ludzi z kościoła. I nie chodzi wcale tylko o okres, gdy trzeba było nosić maseczki i zachowywać odstęp stojąc w kolejce do kasy. Dziś w kościołach jest tak samo pusto. To pokazują liczby, bo niemal od pół wieku prowadzone są statystyki uczestnictwa w niedzielnej mszy. W latach 80-tych do kościoła przychodziło ponad 50% mieszkańców parafii. Rok 1990 był ostatnim, w którym było to jeszcze minimalnie więcej niż połowa. Potem odsetek chodzących do kościoła systematycznie spadał. W 2013 roku spadł po raz pierwszy poniżej 40%. Ostatnie lata przed pandemią zmieniał się w granicach około 37%-38%.
W 2020 roku, gdy wybuchła pandemia, wiernych nie liczono. Wiele kościołów nadawało msze przez internet, transmitowała je także telewizja. Wielu ludzi z tego korzystało, co można było zobaczyć po liczbach korzystających w danym momencie z internetowego streamingu. W 2021 roku, gdy wrócono do prowadzenia statystyk, w kościołach doliczono się zaledwie 28,3% mieszkańców parafii. Tłumaczono to ciągle pandemią. Ale w kolejnych latach odsetek wynosi ciągle około 29%.
Wiele osób wyciąga z kościelnych statystyk wniosek, że ludzi wierzących jest coraz mniej. Zmniejszanie się liczby wiernych w kościele zdaje się o tym świadczyć. Ale jak to się stało, że przez dwa lata pandemii wierzących ubyło tyle samo, co przez całe dwie poprzednie dekady? Czy wirus mógł zabić w nas wiarę? Czy mogliśmy ją stracić tak gwałtownie?
Poprosiłam o rozmowę na ten temat księdza z naszej parafii, którego kazania są znacznie głębsze niż standardowe nawoływanie do przestrzegania przykazań. Coraz rzadsze przychodzenie do kościoła, szczególnie ludzi młodych, nazwał formą neokonformizmu. Człowiek nie przychodzi do kościoła, bo wydaje mu się, że ma już wszystko, czego potrzeba. Wobec kościoła nie ma żadnych oczekiwań. Więc msza nie jest mu do niczego potrzebna.
Mój rozmówca powiedział, że prowadząc nauki przedmałżeńskie, pyta ich uczestników, czego się spodziewają na nie przychodząc. Niczego. Niczego, bo niczego nie potrzebują. Przecież mają już wszystko.
A dlaczego po pandemii tak nagle ubyło ludzi w kościołach? - pytam. Bo usłyszeli, że na mszę chodzić nie muszą. Biskup usprawiedliwiał nieobecność covidem, więc bez pójścia do kościoła też można żyć. Upadł też mit tradycji, bo przecież rodzice też do kościoła nie chodzili, tylko klękali przed telewizorem.
Odetchnęłam jednak z uglą, gdy ksiądz zgodził się ze mną, że to wszystko nie oznacza, że ludzi wierzących w Boga tak nagle ubyło. Oni w Boga ciągle wierzą, tylko nie wierzą, że wspólnota kościelna jest im potrzebna. Myślę, że to trochę jest tak, jak z wieczorną modlitwą. Jako dzieci klękamy przed snem, bo mama i tata (albo babcia) mówią, że trzeba z Panem Jezusem porozmawiać. Jako dorośli nie zawsze wiemy dlaczego i przestajemy się modlić.
Statystyki pokazują też liczbę osób przyjmujących Komunię Świętą. Tu odsetek od lat wynosi kilkanaście procent, ostatnio ok. 14%. Skoro odsetek ten zasadniczo jest stały, to w stosunku do liczby osób przychodzących do kościoła stanowi on coraz większą część. Obecnie już nawet połowę. I tu wysuwany jest wniosek, że to oznacza, iż osoby uczęszczające na mszę są dziś znacznie bardziej pobożne. Głębiej przeżywają wiarę.
Gdy takie wnioski przytoczyłam, ksiądz aż się wzdrygnął. - To jest sprawa bardzo indywidualna - stwierdził. I dodał, że on jest niewłaściwą osobą do tej dyskusji, bo on statystyk nie lubi. Gdy nalegałam jednak na konkretną opinię, opowiedział mi o ślubie, na którym panem młodym był Francuz. Na uroczystą mszę zjechali się jego koledzy, którzy świętowanie zaczęli już pod kościołem. Radując się szczęściem kolegi, rozweselali się marihuaną. A na mszy wszyscy zgodnie poszli do komunii.
W tej sprawie też się zgodziłam z moim rozmówcą. Ani częste przystępowanie do komunii, ani przychodzenie do kościoła nie świadczy o naszej wierze. Raczej te dwa elementy są nam potrzebne, abyśmy mogli świadczyć naszą wiarą.