- Zbyszek, daj spokój, co robisz?!
- No co?
- Oj, tak nie można.
- Co nie można? Wszyscy tak robią.
- Przestań. Nie powinniśmy...
- Nie bój się...
- Nie boję, ale co ludzie powiedzą.
To może wyglądać na dialog dziewczęcia, które broni się przed zalotami chłopca dążącego do zbliżenia. Ale podobnie pewnie wyglądał dialog Jarosława Kaczyńskiego ze Zbigniewem Ziobrą. Sugeruje to list odnaleziony po latach. Bynajmniej nie w romantycznych okolicznościach, jak jakiś liścik w wyrzuconej na brzeg morza w butelce. Bo cała sprawa nie ma nic wspólnego z romantyzmem.
List znaleziono w czasie przeszukania dokonanego przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ale nie u adresata listu, byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale u jego wiceministra, Marcina Romanowskiego. I nie w ministerstwie, tylko w domu. Co jest? Romanowski czytał cudze listy? Może Marcin był zazdrosny o Zbyszka?
Chyba jednak nie o zazdrość chodzi. Bo Jarek Zbyszka ochrzaniał. Polecił mu "natychmiastowe zakazanie kandydatom Solidarnej Polski korzystania z Funduszu Sprawiedliwości w kampanii wyborczej". Bo ludzie gadają. To było dwa miesiące przed wyborami w 2019 roku i media informowały już o wydawaniu publicznych pieniędzy z Funduszu, przeznaczonych dla ofiar przestępstw, na kampanię wyborczą.
Oj, tak nie można. Jarosław Kaczyński doskonale sobie z tego zdawał sprawę. I bał się, że ludzie też mogą to wiedzieć. Ostatecznie okazało się, że ludzie jednak nie wiedzieli. W każdym razie nie ci, którzy głosowali na Ziobrę i spółkę. Albo wiedzieli i cieszyli się, że ich kandydaci to takie cwaniaki.
Ale Kaczyński obawiał się nie tylko reakcji ludzi, gdy dowiedzą się, jak jego obóz pełnymi garściami zagarnia na własne cele państwowe pieniądze. Napisał do Ziobry, że to może "przynieść fatalne skutki zarówno z punktu widzenia przebiegu kampanii, jak i ze względów związanych z jej rozliczeniem przed Państwową Komisją Wyborczą". Bo pieniądze wydawane na kampanię wyborczą są bardzo ściśle rozliczane. Nie można brać sobie pieniędzy na kampanię skąd się chce. Do każdej złotówki trzeba się przyznać, żeby było wiadomo, czy ktoś sobie nie kupuje polityków sypiąc groszem na ich kampanię.
Tu było jeszcze gorzej, bo politycy sami brali pieniądze z państwowej kasy. I to jeszcze takie, które zostały zebrane, żeby wspomóc ludzi w potrzebie. Państwowa Komisja Wyborcza odbierała w przeszłości subwencję różnym partiom za stosunkowo drobne błędy w księgowości. A tu nawet nie o błędy chodzi, tylko o rozkradzioną państwową kasę.
Kaczyński bał się o rozliczenie przed PKW, chociaż to Solidarna Polska (później pod nazwą Suwerenna Polska) ciągnęła pieniądze z Funduszu Sprawiedliwości, a nie Prawo i Sprawiedliwość. Ale obie partie występowały w wyborach razem, więc rozliczenie wydatków na kampanię jest wspólne. Nieprawidłowości w kampanii Solidarnej Polski powinny skutkować cofnięciem subwencji dla całej Zjednoczonej Prawicy. W skali całej kadencji lat 2019-2023 to ponad 90 mln złotych.
Ale czy tak się stanie? W razie niekorzystnej decyzji PKW, PiS zapewne odwoła się do Sądu Najwyższego. A tam pierwsza prezes Małgorzata Manowska zapewne nie pozwoli na skrzywdzenie swoich dobrodziejów. Wszak uczynili ją tak ważną personą, zmuszając się nawet do łamania prawa. Takich przyjaciół nie pozostawia się w biedzie.
Jarosław Kaczyński dał zresztą dobry przykład lojalności wobec przyjaciół. Choć wiedział, że dokonują się przekręty, nikogo nie wkopał. Próbował jedynie przekonać Zbyszka, żeby sam się wycofał: "Zmuszony jestem też stwierdzić, że w razie niezastosowania się do sformułowanego w pismie zalecenia, pełna odpowiedzialność polityczna, a najprawdopodobniej także w innych wymiarach, będzie spoczywała na Panu".
Ale kasa była zbyt duża, żeby tak po prostu odpuścić. Według raportu Najwyższej Izby Kontroli z 2021 roku, nieprawidłowo wydane pieniądze z Funduszu Sprawiedliwości to ponad 280 mln złotych. I to wszystko było w gestii zaledwie kilkunastu posłów partii Ziobry. To trzy razy więcej niż subwencje dla całej Zjednoczonej Prawicy, którymi zresztą Kaczyński i tak nie chciał się z Ziobrą podzielić.
Fundusz Sprawiedliwości doili więc dalej, ale Jarek im wybaczył. Nie doniósł na nich do prokuratury. Może dlatego, że tam czekał już sam Zbyszek, który był przecież prokuratorem generalnym. A może dlatego, że PiS też ciągnął kasę z różnych państwowych funduszy, mających w nazwie szczytne cele. Trudno w takiej sytuacji rozliczać tylko Fundusz Sprawiedliwości.
Najważniejsze jednak, że prezes PiS żadnego zawiadomienia nie złożył. Gdyby zrobił to choćby formalnie, nie licząc nawet na efekt, byłby dzisiaj kryty. Byłby dokument, na który mógłby się powołać, świadczący, że zgłosił podejrzenie popełnienie przestępstwa. Zamiast tego jest list, w którym Kaczyński otwarcie pisze o przekrętach i przyznaje, że grozi za nie "odpowiedzialność polityczna, a najprawdopodobniej także w innych wymiarach". Te inne wymiary to oczywiście sprawa karna.
Trudno powiedzieć, czy jakaś sprawa karna z tego będzie. Prezes PiS może się tłumaczyć, że pisał tylko o "doniesieniach medialnych". A tak naprawdę to o niczym nie wiedział, nic nie słyszał, nie pamięta, tak sobie pisał do ministra, bo lubi pisać. Zbigniew Ziobro może z kolei mówić, że to nie on pisał ten list i nie rozumie, co autor chciał powiedzieć.
No chyba, że w jakimś domu znajdzie się teraz list, w którym Ziobro odpowiedział Kaczyńskiemu: "Kradniemy tak samo jak wy, więc się nie czepiaj". Oczywiście napisałby to słowami bardziej eleganckimi. Nie wiem, co odpowiedział Kaczyńskiemu i czy w ogóle odpowiedział - elegancko albo nie. Ale kto wie, co tam jeszcze w szafach polityków Zjednoczonej Prawicy leży. Najwyraźniej bardzo się szanowali, bo wzajemnie się nagrywali, podsłuchiwali i zachowywali cudze listy.
- Daj spokój, co robisz?!
- No co, nagrywam.
- Przestań. Nie powinniśmy...
- Nie bój się...
- Nie boję, ale co ludzie powiedzą.
Ludzie mieli nic nie powiedzieć, bo mieli się nie dowiedzieć. Ale się dowiedzieli. Zobaczymy, co powiedzą.