W dwóch kolejnych meczach piłki nożnej rozgromiliśmy naszych przeciwników. Najpierw było imponujące 4:1, a potem rewelacyjne 7:1. Tak dobrze to chyba jeszcze nigdy nie było. Wyrośliśmy na nie byle jaką potęgę.
Mąż mi podpowiada, że nigdy też jeszcze nie mieliśmy pod rząd dwóch aż tak słabych przeciwników. Czyli Albanię i San Marino. Nie znam się na piłce tak dobrze jak mój mąż, więc nie będę z nim polemizować. Ale tutaj ośmielę się po cichu napisać, że chyba jednak aż tak słabi nie byli, skoro po jednym golu nam wcisnęli. Chyba że to my wcale nie jesteśmy taką potęgą.
Liczą się jednak wyniki, a te wyglądają bardzo dobrze i na potęgę wyglądamy. Mąż znowu dodaje, że tylko przez chwilę, bo zaraz czeka nas mecz z Anglią (piszę ten tekst jeszcze przed tym meczem, więc nie wiem, jakim rezultatem się zakończył; mąż pewnie wie, bo się zna).
Więc po strzeleniu 11 goli i straceniu dwóch potęgą jednak jesteśmy (byliśmy?). Przynajmniej na papierze to tak wygląda. Tyle że na papierze często coś dobrze wygląda, a w życiu jest inaczej. Mój mąż (przepraszam, że znowu on, ale jest pod ręką jako dobry przykład) ma wizytówkę, a na niej widnieje, że jest z niego inżynier, a nawet magister. A kran w kuchni cieknie. Ale na papierze mam w domu inżyniera.
Meczu z Albanią nie oglądałam. Ale podobno po meczu nikt się z wygranej nie cieszył. Lewandowski to nawet z dezaprobatą kręcił głową. Na mecz z San Marino to już usiadłam do kibicowania. I ze zdumieniem stwierdziłam, że po każdej kolejnej bramce nasi piłkarze też się nie cieszyli. Albo najwyżej słabo się cieszyli. Żadnego wybuchu radości nie było.
Mój domowy ekspert wytłumaczył mi, że przy tak słabym przeciwniku nie wypada się cieszyć ze strzelonego gola. Bo taki gol to właściwie obowiązek. A czy widzieliście kogoś, kto cieszy się z wypełnionego obowiązku? Szef kazał sekretarce parzyć sobie codziennie rano kawę. A ta przychodzi do niego z kawą i woła: "Hurrra, zrobiłam kawę!" No chyba nie.
Ale jak chłopak z San Marino strzelił nam gola, to on i jego kumple się cieszyli. Bo my słabi nie jesteśmy. Wtedy można się cieszyć. Z problemów słabego natomiast cieszyć się nie można.
Właśnie do mnie dotarło, że mój syn ma poważne problemy w szkole. Nauczycielka od polskiego powiedziała mi już po pierwszej powakacyjnej lekcji, że jest jej przykro, ale musiała postawić mu słabą ocenę. Jest jej przykro! To fatalna wiadomość, dużo gorsza od samej oceny. Gdyby pani się ucieszyła, że stawia mojemu synowi złą ocenę, to znaczyłoby, że jest dobry! Ale ona się nie cieszyła. Znaczy potęgą z polskiego nie jest.
Jeżeli ta sama zasada obowiązuje w polityce, to możemy być z naszych polityków dumni. Naprawdę. Wygląda na to, że wszyscy - od lewej do prawej - są świetni. Sami giganci. Bo gdy tylko zdarzy się komuś jakieś potknięcie, to przeciwnicy od razu się cieszą. I to jak! Celebrują każdą wpadkę przez wiele dni. Cieszą się jak chłopcy z San Marino, którym udało się strzelić gola polskiej potędze.
Ostatnio jednak opozycja jakby się ocknęła i zauważyła, że jej radość przydaje splendoru rządzącym. Bo jak cieszą się z kłopotów rządu, to znaczy, że uważają rząd za bardzo dobry. Więc teraz zmienili nutę i już wcale się tak nie cieszą.
Najnowsze kłopoty rządu są stare jak świat - chodzi o kasę. A tej zaczyna brakować. Unia Europejska zapowiedziała właśnie, że zablokuje całe 57 miliardów euro dla Polski, ze względu na łamanie praworządności. Zaraz potem doszły kolejne blokady, tym razem dla poszczególnych regionów. To mają być już "tylko" setki milionów, ale wszędzie tam, gdzie obowiązuje tzw. "strefa wolna od LGBT".
To byłby poważny cios, gdyby rzeczywiście zapowiedzi zostały zrealizowane. Bo pieniądze w tych trudnych czasach są wyjątkowo potrzebne. Cios jest poważny, ale opozycja wcale się nie cieszy. Tłumaczą, że straci przede wszystkim Polska. A rząd, jak to mówił klasyk PRL-u, sam się wyżywi.
A ja po obejrzeniu ostatnich meczów wiem, że to fałszywe tłumaczenie. Opozycja chce tak naprawdę powiedzieć, że ten rząd jest tak słaby, że jego porażki wcale jej nie cieszą.
Rząd ma faktycznie słabą sytuację. Bo przecież PiS "strefy wolne od LGBT" popierał, więc teraz kochać ich nie zacznie (chyba że kochać inaczej). A z praworządności rozumianej po swojemu też się nie wycofa. Wszak uczynił z niej sposób na rządzenie i prowadzenie polityki. Jak to zgrabnie ujął pan prezydent Duda po meczu z Albanią, podobno słabym: "Grajcie chłopaki jak chcecie. Byleby wynik był tak samo dobry".