Przed tygodniem prezydent Polski spotkał się z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Jak sięgnę pamięcią, takie spotkanie było dla nas zawsze bardzo ważnym wydarzeniem. Tym razem nie miało odpowiedniej oprawy, a komentarze koncentrowały się nfaie na treści, ale na długości tego spotkania. Bo trwało zaledwie 10 minut.
Taki czas odpowiada raczej spotkaniom prezydentów państw przy jakiejś okazji, np. na sesji ONZ. Wtedy znający się już politycy witają się w jakimś pokoiku i wymieniają kurtuazyjne hasła. Ale polski prezydent poleciał do Ameryki specjalnie na spotkanie z prezydentem USA. I nie wypada, aby tak został potraktowany. Szczególnie, że ważą się losy wojny, która toczy się u naszego sąsiada i to właśnie w tej sprawie miała odbyć się rozmowa.
Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale w powyższym opisie nie użyłam nazwisk prezydentów. Bo nie chodzi mi tutaj o jakąś polityczyną krytykę. I bardzo się cieszę, że generalnie nikt prezydenta Andrzeja Dudy nie krytykował, że niczego nie udało mu się załatwić. Powiedzmy sobie szczerze, Polska żadnym mocarstwem nie jest, więc dla Stanów Zjednoczonych nie jest silnym partnerem, z którego zdaniem trzeba się liczyć.
Andrzej Duda często się chwalił, że z Donaldem Trumpem łączą go przyjacielskie stosunki. Ale chyba nikt nie wierzył, że doprowadzi do zmiany zdania Trumpa w sprawie Ukrainy. Dobrze jednak, że polski prezydent do USA poleciał. I nawet te 10 minut się liczy. Bo to kolejny głos płynący z Europy, że Ukrainy trzeba bronić. Zaraz po nim do Ameryki przyleciał Emmanuel Macron. Wizyta prezydenta Francji miała już tradycyjny charakter i odbyła się w Białym Domu. Ale najważniejsze, że Macron mówił to samo co Duda. Nawet korygował Trumpa, że Europa nie udziela "pożyczki" Ukrainie, ale pomocy.
Polski prezydent spotkał się z przywódcą USA w innych warunkach, w kuluarach konserwatywnej konferencji CPAC. Nie było w tym nic złego. Tak jak wspomniałam wcześniej, wiele razy słyszy się o spotkaniach przywódców przy różnych okazjach. Ale choć nie mają wówczas uroczystej oprawy, pokazywane są jako dystyngowane rozmowy.
Niestety, w przypadku Andrzeja Dudy widzieliśmy coś jeszcze, co nie dodało polskiemu prezydentowi splendoru. Towarzysząca jego wizycie telewizja Republika rozpoczęła transmisję znacznie za wcześnie. Przez kilkadziesiąt minut mogliśmy oglądać prezydenta dreptającego po jakimś pomieszczeniu w oczekiwaniu na spotkanie. Prezydent Trump się spóźniał, a polski prezydent musiał czekać. Nie wyglądało to dobrze. Takich rzeczy się nie pokazuje.
TV Republika miała jednak inne podejście do tej sytuacji. Pewnie dlatego, że przez te kilkadziesiąt minut mogła pokazywać pogawędki jej działaczy z prezydentem Polski. To miało zachęcić widzów do wpłat na telewizję. Ale wizerunku prezydenta nie wolno do takich celów wykorzystywać. Andrzej Duda nie jest moim idolem, ale jest prezydentem mojego kraju i przykro było mi oglądać go w takiej sytuacji.
Dyplomaci dziwią się, że na chwilę przed spotkaniem z prezydentem USA, Duda rozmawiał z pracownikami Republiki, zamiast konsultować się ze swoimi doradcami. Być może ci doradcy nie są tak dobrzy, jak marketingowcy Republiki, którzy zapewnili telewizji prezydencką reklamę. Nikt z Kancelarii Prezydenta nie zareagował też na to, że telewizja transmituje obraz, który pokazuje ich szefa w dość upokarzającym momencie.
Kancelaria w ogóle nie jest chyba zbyt sprawna. Bo to ją należy winić za słabe rezultaty przylotu prezydenta do USA. Nie zadbała o efektowniejsze spotkanie z Trumpem, ale to są także skutki walki Andrzeja Dudy z polskim rządem w sprawie ambasadorów. Przypomnę, że w Stanach Zjednoczonych - podobnie jak w wielu innych krajach - Polska wciąż nie ma ambasadora, bo prezydent nie chce zaprzysięgać urzędników mianowanych przez rząd. Jak prezydent nie ma wsparcia ambasady, to nic dziwnego, że nie może załatwić porządnej wizyty. Ale nie krytykujmy go za to, że chociaż próbował.
Wracając już tylko na polskie podwórko, mamy sprawę o uchylenie immunitetu kolejnego posła Prawa i Sprawiedliwości, Dariusza Mateckiego. Dzień wcześniej zatrzymano trzech byłych dyrektorów Lasów Państwowych. Wśród postawionych im zarzutów jest zatrudnianie ludzi na fikcyjnych stanowiskach, aby można im było wypłacać państwowe pieniądze. A wśród zatrudnionych tak ludzi był też Matecki. Dlatego od razu pojawiało się skojarzenie, że immunitet ma być uchylony właśnie za to fikcyjne zatrudnienie.
Sprawa jest jednak bardziej złożona. Mateckiemu grożą zarzuty nie tylko za wyłudzanie pieniędzy z Lasów Państwowych. Chociaż tu sprawa jest prosta. Facet przez 31 miesięcy nie pozostawił po sobie żadnego śladu pracy. Nie przyszedł ani razu do pracy, nie wydał żadnej opinii, nie podpisał ani jednego dokumentu. Przekazał tylko raporty, że pracuje zdalnie. No i brał pensję, czyli jakiś kontakt z nim był. Prokuratura ocenia, że korzyści majątkowe, jakie uzyskał, to prawie pół miliona złotych.
Ale poważniejsze zarzuty mają dotyczyć jego działań w Funduszu Sprawiedliwości. Tu pracował już bardzo konkretnie, ale przy ustawianiu konkursów i wyprowadzaniu państwowej kasy na dużo większą skalę, niż głupie pół miliona. Dlatego prokurator chce jego aresztowania, aby zeznając nie mógł mataczyć, tzn. ustalać swoich zeznań z innymi oskarżonymi lub potencjalnie oskarżonymi.
Koledzy z partii oczywiście go bronią. Dziwią się, dlaczego musi być aresztowany, skoro wcześniej sam się oferował, że przyjdzie do prokuratury zeznawać. I dlaczego musi być mu odebrany immunitet. Nie sądzę, że naprawdę nie rozumieją. Matecki chciał zeznawać jako świadek, a prokuratura chce go przesłuchać jako podejrzanego. Nie jest to możliwe, gdy chroni go immunitet. W PiS na pewno o tym wiedzą, ale i tak prokuraturę krytykują. Pewnie sądzą, że wzbudzą wątpliwości, czy prokuratura postępuje słusznie.
Rzecz w tym, że całkiem niedawno mówili dokładnie to samo w sprawie innego posła PiS. Dziwili się, dlaczego Marcin Romanowski ma zostać aresztowany, skoro również oferuje swe dobrowolne zeznania. Gdy jednak stracił immunitet, jego chęci do zeznawania gdzieś się zapodziały. Tak samo, jak i sam poseł. Odnalazł się na Węgrzech, gdzie zaopiekował się nim premier Orban.
Nie wiem, czy Matecki dołączy do kolegi w Budapeszcie, ale nie dziwię się, że prokuratura chce takie ryzyko wyeliminować. To się zresztą może nie udać, bo dopóki sąd nie zgodzi się na jego zatrzymanie, dopóki poseł ma immunitet, policja nie może go powstrzymać przed wyjazdem. Nie może go nawet śledzić. Bardzo jestem ciekawa, jak tym razem potoczy się ta rozgrywka.