Kosmiczne problemy

No i poleciał. Patrzy sobie teraz na nas z góry. A może nie patrzy, bo ma mnóstwo roboty. Nie po to poleciał w kosmos, żeby się gapić. Na stacji kosmicznej ma przez dwa tygodnie robić różne badania. Sławosz Uznański-Wiśniewski jest drugim w historii Polakiem, który powisi w stanie nieważkości.

Pierwszym był Mirosław Hermaszewski. Musiałam sprawdzić, że poleciał w kosmos w 1978 roku, bo tego nie pamiętałam. Ale wiem, że wtedy zabrali go Rosjanie, więc naród miał mieszane uczucia, czy być z niego dumnym. Już trzy lata później uczucia się ujednoliciły, bo facet został członkiem WRON-y, czyli ekipy, która pod wodzą generała Jaruzelskiego wprowadziła w Polsce stan wojenny.

Teraz jest inaczej, bo Sławosza zabrali Amerykanie. Znaczy przyjaciele. A wybór nie był polityczny, tylko merytoryczny. Facet musiał po prostu się nadawać do tej misji. Jest naukowcem. W Polsce skończył Politechnikę Łódzką, a potem uczelnie we Francji, gdzie zrobił też doktorat. Ale nie tylko w głowie musi być mocny. Musiał też przejść testy zdrowotne i specjalne szkolenie, które jest wymagające fizycznie.

Z pewnością odniósł sukces, że został zakwalifikowany do misji i w końcu poleciał. A w Polsce od razu zaczęła się sławoszomania. Wszyscy już muszą o Sławoszu wszystko wiedzieć. Że ma 41 lat, że jeździ Volkswagenem Passat, że zarabia od 6 do 10 tys. euro miesięcznie, bo tyle płacą w Europejskiej Agencji Kosmicznej. Przepraszam, że nie podaję, co zjadł na śniadanie, ale jak oglądacie jakiekolwiek wiadomości z Polski, to na pewno już wiecie.

Na tapetę trafiła też jego żona Aleksandra. Tym bardziej, że ona sama może być w pewnym sensie sławną, jest bowiem posłanką. Pewnie nie wszystkim się podoba, że należy do Platformy Obywatelskiej, ale żonie Sławosza można to wybaczyć. Ma tylko 31 lat, ale tak jak mąż, też jest świetnie wykształcona. Skończyła m.in. Oxford i słynną London School of Economics. Oj, będzie teraz o czym rozprawiać.

Tymczasem tu, na Ziemi, mamy kosmiczne problemy. Już przed tygodniem pisałam, że wychodzi coraz więcej nieprawidłowości przy liczeniu głosów w wyborach prezydenckich. Sprawa jest rozwojowa. Prokuratura prowadzi nawet już śledztwo w ośmiu przypadkach. A dziennikarze przepytują naukowca, na którego wcześniej powołał się Ryszard Kalisz, będący członkiem PKW. To dr Krzysztof Kontek, specjalizujący się w analizach statystycznych.

Kalisz mówił, że naukowiec odkrył anomalia w 1482 komisjach. Teraz dr Kontek precyzuje, że 1482 to liczba komisji, w których odkrył co najmniej dwie anomalie. A takich, w których była jedna anomalia, było 5,5 tysiąca. Co więcej, jego obliczenia zaczęły się potwierdzać w praktyce. W kilkunastu komisjach przeliczono głosy ponownie. We wszystkich, które były na liście doktora Kontka, stwierdzono błędy. Komisji, gdzie błędów nie było, nie było też na liście Kontka.

Choć jego metoda ewidentnie się potwierdza, I prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Manowska lekceważy możliwość błędnego wyniku wyborów. O wyborcach, którzy złożyli protesty wyborcze, wypowiedziała się lekceważąco. Stwierdziła, że większość z 50 tysięcy protestów to "giertychówki". Tak nazwała protesty złożone na formularzu udostępnionym przez Romana Giertycha dla chętnych do złożenia protestu, ale nie wiedzących, jak taki protest ma wyglądać. Najwyraźniej ludzie, którzy nie są prawnikami, są dla niej wyborcami "gorszego sortu".

To nieprzypadkowe porównanie z hasłem głoszonym przez Jarosława Kaczyńskiego. Bo cały PiS uderza całą mocą w próby przeliczania głosów. I tradycyjnie robi to za pomocą głoszenia nieprawdy. Politycy tej partii powtarzają, że "zawsze" były takie anomalia i nikt nie żądał przeliczania głosów. Jednak gdy dziennikarze proszą o podanie jednego takiego przykładu, przechodzą do powtarzania kolejnej nieprawdy.

Mówią, że problem dotyczy niewielkiej liczby komisji i sprawdzanie, czy głosy zostały prawidłowo policzone nie ma sensu, bo i tak nie zmieni się wynik końcowy wyborów. Powołują się na decyzję Sądu Najwyższego, aby przeliczyć głosy w 13 komisjach. Ale 50 tysięcy protestów z pewnością dotyczyć będzie znacznie większej liczby komisji. Sam dr Kontek złożył protest wyborczy, wykazując wątpliwości w 5,5 tys. komisji. A dzięki odkryciu błędów w 10 komisjach, wynik zmienił się łącznie aż o 2600 głosów na korzyść Trzaskowskiego. Gdyby tak miało być w następnych komisjach, to wystarczyłoby sprawdzić nie 5,5 tys., ale zaledwie 1,5 tys. komisji, aby wynik wyborów się zmienił. To oczywiście tylko statystyczna ekstrapolacja, ale jest wystarczającym powodem, aby to sprawdzić.

Kolejną nieprawdą głoszoną przez polityków PiS jest powtarzanie, że koalicja rządząca uznawała orzeczenia Izby Kontroli Nadzwyczajnej Sądu Najwyższego w poprzednich wyborach. Izba ta składa się z tzw. neosędziów, dlatego przez Sąd Najwyższy (nie skażony jeszcze neosędziami) i europejskie trybunały uznana została za nielegalną. To jednak nieprawda, że rządzący kiedykolwiek uznawali Izbę za legalną. W poprzednich wyborach Izba mogła jedynie orzec o nieważności wyborów. Jeżeli tego nie stwierdziła, wybory były domyślnie uznawane za ważne. Izba nie była do tego potrzebna. W wyborach prezydenckich jest inaczej. Izba ma orzec, czy są one ważne, czy nie.

Najsprytniejsze jest jednak powtarzanie przez PiS, że jego zwolennicy nie mogli w wyborach oszukać, bo przecież w każdej komisji byli przedstawiciele Trzaskowskiego. To wydaje się całkiem logiczne. Ale to tłumaczenie pomija jeszcze bardziej logiczny fakt: oszustwo polega na tym, że ktoś nie wie, że jest oszukiwany. Jeżeli faktycznie doszło do jakichś oszustw systemowych - na razie nikt tak nie twierdzi - to polegały one na znalezieniu słabego punktu w systemie. Odkryte przypadki nieprawidłowości pokazują, że takie słabe punkty na pewno były. Ale I prezes Sądu Najwyższego próbuje je ukryć i nie chce ujawnić prokuratorom protokołów je pokazujących.

Oczywiście jedną sprawą jest odkrycie nieprawidłowości, a nawet oszustw na dużą skalę, a zupełnie inną podjęcie działań mających to naprawić. Nie wierzę, że rządząca koalicja zdobędzie się na zdecydowane działania, aby rozwiać wątpliwości dotyczące wyborów. Ma do tego zupełnie legalne i skuteczne narzędzia, o których pisałam przed tygodniem. Skorzystać z nich musiałby marszałek Sejmu, ale Szymon Hołownia najwyraźniej nie ma ochoty wystawiać się na wieczne potępienie zwolenników PiS. Nawet gdyby ponowne przeliczenie głosów potwierdziłoby zwycięstwo Karola Nawrockiego, na Hołownię wylałby się hejt porównywalny tylko z nienawiścią do Tuska.

W czasach PRL było sporo ludzi, którzy narażali się na pobicia, represje i nawet więzienie, dla dobra Polski. Dziś trudno znaleźć polityka, który zaryzykuje swoją pozycję dla wyższych wartości.

Mieliśmy natomiast osiem lat rządów ludzi, którzy dla swojej pozycji nie wahali się naginać, a nawet łamać prawo. Wbrew Konstytucji i zwykłemu prawu Prawo i Sprawiedliwość zniszczyło Trybunał Konstytucyjny, Krajową Radę Sądownictwa i powołało nielegalną izbę w Sądzie Najwyższym. W 2020 roku chciało też przepchnąć wybory prezydenckie przez pocztę, ale straciło poparcie Jarosława Gowina.

Dzisiaj, gdyby PiS rządziło i przegrało wybory prezydenckie, nie przejmowałoby się Konstytucją czy przepisami prawa, aby zmienić ich wynik. A jego wyborcy nie mieliby tego za złe. Obecna koalicja rządząca nie wykorzysta nawet legalnych środków, aby sprawdzić, jaki był naprawdę wynik wyborów. Bo przynajmniej część jej wyborców uznałoby to za niesmaczne. No i kosmiczne problemy zostają.

Możesz podzielić się tą treścią ze znajomymi!