Rozpoczęły się wakacje i letnie wyjazdy. I już się szerzą opowieści, jak wszędzie jest strasznie drogo. Jak Polaków nie stać na wypoczynek i przyzwoity urlop. Oczywiście są ludzie, których na to nie stać, ale pewnie i w Ameryce są tacy, którzy żyją od wypłaty do wypłaty. Natomiast nie można na pewno tego powiedzieć o przeciętnym Polaku. Stać nas naprawdę na całkiem porządne wakacje.
Najpewniejszy jest wyjazd do któregoś z krajów północnej Afryki, bo pogoda gwarantowana, a ceny bardzo przystępne. Popluarny jest Egipt, Tunezja, Maroko. Tydzień w ośrodku all inclusive kosztuje 2-3 tysiące złotych. Są też droższe oferty, ale te tańsze zapewniają wszystko co potrzeba: przelot, hotel i wyżywienie, albo raczej wyżerkę. Bo posiłki mają formę otwartego bufetu, gdzie oczywiście wszystko jest za darmo. Nawet alkohol, chociaż procentów w nim trochę mało. Jeden dolar napiwku dla barmana potrafi to jednak poprawić.
Są też oferty last minute, gdzie ceny są naprawdę niskie. Taki sam tygodniowy pobyt w ośrodku all inclusive potrafi kosztować nawet 1300-1500 zł. Wydaje się to być w zasięgu nawet osoby pracującej za pensję minimalną, tzn. dostającej na rękę 3,5 tys. zł. A pensja średnia jest dwa razy wyższa, więc na taki wyjazd do Afryki stać naprawdę wielu Polaków. Tanio jest też w Bułgarii, Albanii i Turcji. Tam też można spotkać wielu rodaków.
Ludzie przyznający nawet, że wyjazd nad Morze Śródziemne jest dostępny finansowo, i tak narzekają, że za drogo jest nad naszym rodzimym morzem. Bałtyk jest w dodatku zimny, a pogoda zmienna. W internecie publikowane są tzw. paragony grozy. Mają być dowodem, jak bardzo jest tam drogo.
Moi znajomi właśnie pojechali nad bałtyckie wybrzeże, więc podpytałam ich o ceny. Zakwaterowanie w Polsce jest najpopularniejsze w tzw. pensjonatach. To wielorodzinne domy, przerobione - albo nawet od razu tak budowane - na pokoje z łazienką i aneksem kuchennym. W hotelach jest drogo, ale w pensjonacie pokój (albo nawet dwa pokoje) dla czterech osób można wynająć za 300-400 zł za dobę. Oczywiście ceny zależą od lokalizacji i oferowanych wygód. Moi znajomi płacą po 80 zł od osoby, a więc za pokój z łazienką dla trzech osób tylko 240 zł. Blisko do plaży i w środku miasteczka pełnego restauracji i sklepików.
A jakie ceny w tych restauracjach? Danie dnia (zupa plus drugie danie) to około 35 zł. Inne drugie dania w podobnych cenach. Zupy po kilkanaście złotych, flaczki z pieczywem 25 zł, tyle samo naleśniki z owocami. Drogie są ryby. Za porcję trzeba zapłacić ponad 50-70 zł. Za to pizza jest w zupełnie normalnych cenach - 35 zł za małą (30-centymetrową) pizzę. Podobnie kosztują tam kebaby.
Przyznam, że będąc przyzwyczajoną do cen w Warszawie, od razu nabrałam ochoty na wyjazd nad morze. Warszawskie restauracje są oczywiście bardziej wykwintne niż te w nadmorskich miasteczkach, często pełniących funkcję przypominającą raczej stołówkę. Ale też i ceny zupełnie inne. Jeszcze jedno porównanie. Półlitrowe piwo w Warszawie raczej trudno wypić za mniej niż 18-20 zł. Na pewno nie w eleganckich lokalach. Znajomi nad morzem płacą 14 zł. A widzieli nawet po 12 zł, tyle że za jakieś lokalne marki. Paragonów grozy z wakacji nie przywiozą.
Bardzo chciałabym pozostać przy wakacyjnych tematach, ale niestety w polityce nie mamy już sezonu ogórkowego. Ktoś powie, że okres wegetacji się poprzesuwał na skutek ocieplania się klimatu. Ale w polityce klimat wcale się nie ocieplił. Wojna trwa. Jedyne ocieplenie nastąpiło być może w stosunkach marszałka Sejmu Szymona Hołowni z prezesm PiS Jarosławem Kaczyńskim.
Obydwaj spotkali się w ubiegłym tygodniu. Byłaby to sensacja, nawet gdyby to ogłoszono oficjalnie. Ale oni spotkali się w prywatnym mieszkaniu posła PiS Adama Bielana, znanego jako "spin doktor", czyli fachowiec od budowania przekazu medialnego. Swoją fachowość potwierdził po raz kolejny, bo w koalicji rządzącej zrobiła się afera.
Spotkanie było utrzymane w tajemnicy, w dodatku odbyło się późnym wieczorem, prawie w nocy. Ale informacja o nim "wyciekła". Nie trzeba być geniuszem, żeby domyśleć się, kto był autorem wycieku, skoro w spotkaniu brali udział z jednej strony Hołownia i poseł jego ugrupowania Michał Kamiński (który dawniej był w PiS), a z drugiej tylko członkowie PiS. Oczywiście pisowskie media od razu rzuciły hasło, że spotkanie ujawniły "służby". Bo według tych mediów służby odpowiadają za wszystko. W barze mlecznym zmieniło się menu - na pewno za sprawą służb.
Faktem jest, że na Hołownię polało się wszystko co możliwe. Po latach wytykania PiS-owi złodziejstwa na wielką skalę i działań na szkodę Polski, marszałek nagle chce z tą partią rozmawiać. O czym?! W poniedziałek tłumaczył się na konferencji prasowej, że nawet z PiS-em trzeba rozmawiać. Bo "grozi przesunięcie Polski na wschód". Bo w siłę rosną "brunatne siły". To wszystko prawda, tylko co on chciał zmienić, rozmawiając po cichu z Kaczyńskim?
Hołownia twierdzi też, że pytał, jakie PiS ma kontakty z USA. Jak zamierza je wykorzystać dla dobra Polski. Długo mieli rozmawiać też o Ukrainie, bo jej los jest także ważny dla nas. Tylko kim on jest, żeby ustalać jakieś wspólne działania rządu i opozycji? Kompletnie pomylił funkcje. On ma czuwać nad pracą Sejmu, a nie prowadzić politykę zagraniczną.
Nie mówiąc już o wielkiej naiwności, że Kaczyński powie mu uczciwie, co zamierza i słowa dotrzyma. Tu zresztą do naiwności się przyznał. Stwierdził bowiem, że "nie podejrzewa ludzi o złe intencje".
Pojawiły się plotki, że Hołownia poszedł na spotkanie, bo chciał zostać premierem w rządzie PiS. Albo chociaż pozostać na fotelu marszałka Sejmu. On temu zaprzecza. A ja mu nawet wierzę. Dał się wciągnąć na to spotkanie pod jakimś pretekstem, a zostało ono zorganizowane tylko po to, żeby go skompromitować. Udało się, chociaż Hołownia przyznał jedynie, że tylko "miejsce było błędem", ale spotkanie już nie.
W jednym miał rację, że są w Polsce brunatne siły. I że Polskę odciąga się od Zachodu, co w praktyce oznacza przesuwanie jej na Wschód. W pobliżu granicy z Niemcami pojawili się "aktywiści", którzy pod przywództwem Roberta Bąkiewicza działają jak bojówki. Twierdzą, że pilnują, aby Niemcy nie "podrzucali" nam swoich imigrantów. Udają jakąś "straż", zatrzymują nawet samochody "do kontroli". To tylko incydenty, ale na dużą skalę głoszone jest hasło jakiegoś strasznego zagrożenia. Hasło wzmacniane jest przez polityków PiS i Konfederacji.
Tyle że to wszystko bzdury. Kilkaset osób rocznie "zwracanych" jest Polsce zgodnie z międzynarodowymi przepisami. W dodatku w 2024 roku ich liczba była mniejsza niż rok wcześniej, gdy rządził jeszcze PiS. Zwiększyła się natomiast liczba ludzi niewpuszczanych do Niemiec, gdyż Niemcy wprowadzili na granicy kontrole. Teraz kontrole wprowadził także polski rząd, choć raczej po to, aby wytrącić PiS-owi argument, że nie chroni granicy.
Rząd wprowadził też kontrole na granicy z Litwą, bo tam zaczęły pojawiać się większe grupy migrantów. To dowód na to, że polska granica z Białorusią została w końcu uszczelniona. Migranci próbują się teraz dostać do Europy przez Litwę. Przedtem bez problemu przejeżdżali przez całą Polskę i wjeżdżali do Niemiec. Złapani przez Niemców zawsze byli odsyłani do pierwszego kraju UE, do którego wjechali. Nawet były minister PiS Jacek Czaputowicz przyznał, że "Polska przyjmowała więcej imigrantów z Niemiec w czasach rządu Beaty Szydło".
Teraz PiS się bardzo oburza. Tak jak na działanie centrów imigracyjnych, które sam wymyślił i wprowadził. Kłamstwa dotyczące granicy i migrantów są ciągle szerzone w tzw. prawicowych mediach. Nic tam z prawicowych wartości nie ma, ale przekonują wielu ludzi, którzy nie oglądają i nie czytają niczego innego. Sezon ogórkowy jest latoś bardzo gorący.