1 września to rocznica wybuchu wojny, ale w dzisiejszych czasach więcej mówi się tego dnia o rozpoczęciu nowego roku szkolnego. Bo żyją tym nie tylko dzieci, którym kończą się wakacje, ale także ich rodzice. Muszą szykować portfel, bo czekają ich wzmożone zakupy. Nie, nie tylko zeszytów, piórników i kredek. Dziś młodzi ludzie wymagają znacznie więcej niż podręczników czy przyborów szkolnych. Nawet podstawówka przygotowuje się do pojawienia się w szkole w odpowiednich ciuchach, butach, fryzurze, a w przypadku dziewcząt także ze zrobionymi paznokciami.
Jasne, że nie wszystkich rodziców stać, aby spełnić wszystkie zachcianki..., przepraszam - potrzeby swoich dzieci. Ale patrząc na uczniów na rozpoczęciu roku szkolnego, ma się wrażenie, że jednak większość jest "przygotowana". W każdym razie biedy nie widać, przynajmniej w moim podwarszawskim miasteczku. Pewnie dalej od dużych miast wygląda to inaczej, ale opisuję, co widzę.
W mediach o różnicy zamożności dzieci też się nie mówi. W lokalnym radiu słyszałam jakiegoś działacza, który twierdził, że to jest przepaść, a nie po prostu różnica. I że tematem nie można zainteresować ani polityków, ani mediów. No, z wyjątkiem tego radia, które udzieliło mu głosu. Może wszyscy uznają, że skoro dzieci mają 800+, to biedy nie ma.
Media rozstrząsają natomiast sprawę nowego przedmiotu, który nazywa się edukacja zdrowotna. Prawica grzmi, że nie jest to edukacja, tylko deprawacja. Bo uczy się tam o seksie. Politycy koalicji rządzącej przekonują, że nie o seksie, tylko seksualności. I że młodzież trzeba uświadamiać w szkole, żeby zamiast rzetelnej wiedzy nie przyswoiła sobie bzdur z internetu.
Jako matce, trochę trudno mi przełknąć, że dzieciom będzie opowiadać o seksualności jakaś obca osoba. Ale jeszcze większe obawy budzi ewentualność, że opowie im o tym ktoś w internecie. Może więc już lepiej niech robi to jakiś specjalista w szkole. Przynajmniej nie nagada bzdur. A jeżeli któryś rodzic ma jednak wątpliwości, to przedmiot jest nieobowiązkowy.
Mimo to, politycy prawicy mocno atakują nowy przedmiot i straszą, że rząd chce dzieci zdeprawować. PiS jednak zawsze mocno obawiał się wszystkiego, co się w jakikolwiek sposób wiąże się z seksualnością. Osoby homoseksulane nazywał ideologią, a nie ludźmi, tworzył nawet "strefy wolne od LGBT". Walczył też z in vitro, choć tysiące par nie mogą doczekać się potomstwa, a w Polsce rodzi się coraz mniej dzieci.
W mediach temat edukacji zdrowotnej też jest gorący. Nie znam żadnych badań, ale z moich obserwacji wynika, że zwykłych ludzi ten temat jednak tak nie kręci. Nie słyszę żadnych dyskusji o tym, nawet ze strony wyborców PiS. Myślę, że przede wszystkim mało kto wie, jak ten przedmiot będzie naprawdę wyglądał. Ja też nie wiem, więc na razie nie wyrobiłam sobie opinii, czy jestem za, czy przeciw. Ale jakąkolwiek ktoś ma opinię, to przypomnę jeszcze raz: przedmiot nie jest obowiązkowy.
Mam jednak opinię o tym, jak politycy obydwu stron wypowiadają się na ten temat. Zarzuty o brak moralności z jednej, a o ciemnotę z drugiej, jako żywo przypominają mi debatę o aborcji. Słychać przede wszystkiem dwie skrajne opinie. Albo aborcja jest prywatną sprawą kobiety i powinna być na życzenie, albo każda aborcja jest zabójstwem dziecka. Propozycje kompromisu są atakowane z obydwu stron.
Kompromisu nie ma też w nowym przedmiocie. Jego zwolennicy przekonują, że to nie jest nauka o seksie, tylko o zdrowiu. Obejmuje 11 tematów i zaledwie jeden dotyczy seksualności. Pozostałe 10 to nauka o zdrowym odżywianiu, potrzebie aktywności fizycznej itp. I są to bardzo ważne tematy, wręcz konieczne w edukacji młodych ludzi. Ale z powodu tego jedenastego, trzeba było przedmiot zrobić nieobowiązkowym.
A nie można było tego jedenastego wyrzucić i zdobywając poparcie ze wszystkich stron uczyć obowiązkowo tych dziesięciu? Skoro są aż tak ważne, nie lepiej było poświęcić ten jeden? Albo jeszcze lepiej - zrobić oddzielnych kilka lekcji o seksualności, na które nie wszyscy muszą przyjść. Założę się, że akurat na te lekcje młodzież by jednak przyszła.
Zamiast kompromisu, mamy walkę ekstremistów. Wszystko źle, albo wszystko cudownie. A efektem jest to, że edukacja zdrowotna jest nieobowiązkowa. Stracą oczywiście dzieci.
Jak dzieci zachowało się także otoczenie prezydenta Karola Nawrockiego. A zapewne i on sam, bo musiał się zgodzić na takie zachowanie jego ekipy. Prezydent Nawrocki spotkał się w Waszyngtonie z prezydentem Trumpem. I choć było to tylko spotkanie robocze, to wiadomo, że takie indywidualne spotkanie z prezydentem Stanów Zjednoczonych jest zawsze bardzo ważne. I warto je maksymalnie wykorzystać.
Ekipa Nawrockiego postanowiła je wykorzystać przede wszystkim dla własnej propagandy. Informacje od rządu dla prezydenta Polski, jakie jest stanowisko Polski w poszczególnych sprawach, które mają być omawiane, kancelaria Nawrockiego... wyśmiała. Tak, wyśmiała. Stanowisko Polski, które prezydent powinien reprezentować, zostało wyśmiane. Najwyraźniej Nawrocki ma swoje własne stanowisko i stanowisko Polski (zgodnie z Konstytucją, kształtuje je rząd) go nie interesuje.
Na tym nie koniec. Polski prezydent nie tylko postanowił - przepraszam za słowo - olać, co może dla kraju zrobić i pojechał do Waszyngtonu z własnymi sprawami. On, czy też jego kancelaria, postanowił Polsce zaszkodzić. Bo instrukcje rządu, które otrzymał, po prostu ujawnił. Dokument nie był tajny, bo nigdy dotąd nie przyszło nikomu do głowy zdradzać, jak zamierzamy z kimś rozmawiać, jakich chcemy użyć argumentów, jakie dane przedstawić. Nawet prezydent Duda, który z rządem Tuska się nie kochał, zachowywał taką informację w tajemnicy. Ujawnienie jej jest po prostu głupie.
O tym, że Nawrocki pojechał do Waszyngtonu wyłącznie dla siebie, świadczy też inny fakt. W jego delegacji nie znalazł się nikt z rządu, co jest standardem przy takich wizytach. Bo nikt, nawet genialny prezydent nie wie wszystkiego. I w rozmowach wspiera się wiedzą wiceministrów i innych osób pracujących w administracji.
Nawrocki zabrał natomiast Sławomira Cenckiewicza, którego wcześniej mianował szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Pomimo, że odebrany mu został dostęp do tajemnic państwowych. A dwa tygodnie temu Cenckiewicz został oskarżony o zdradę tajemnic wojskowych. Prokuratura wysłała już do sądu akt oskarżenia. I takiego człowieka Nawrocki wziął na rozmowy z prezydentem USA. Pewnie dlatego, że mu zależy na dobrej opinii o Polsce i budowaniu zaufania.
Kończę pisać ten tekst tuż po zakończeniu spotkania prezydentów Polski i USA. Z wypowiedzi polskiej delegacji wynika, że wizyta w Białym Domu zakończyła się sukcesem, bo... Nawrocki dostał kolejne zaproszenie do USA. W przyszłym roku ma przyjechać na obrady państw G20. Trump może go zaprosić, bo obrady będą się odbywać tym razem na Florydzie. Zresztą na G20 często zapraszane są nie tylko różne osoby, ale i państwa. Na przykład na najbliższy szczyt w listopadzie, w Johannesburgu, zaproszone zostało 15 państw - z Europy od Finlandii i Danii po Portugalię, a ze świata od Nigerii i Egiptu po Wietnam.
Ja wolałabym jednak, aby to nie prezydent, ale Polska dostała zaproszenie i to na stałe do grona G20. Do którego formalnie już się kwalifikuje, bo nasze PKB właśnie przekroczyło bilion dolarów. Mówił o tym minister Radosław Sikorski na spotkaniu z sekretarzem stanu Marco Rubio, dzień przed spotkaniem prezydentów w Waszyngtonie. I jeżeli to się uda załatwić, to raczej zrobi to rząd. Bo prezydent załatwia sobie tylko spotkania.