Politycy mówią o szczytnych ideach i wartościach, ale chyba każdy się zgodzi z tym, że do ludzi najlepiej przemawia kasa. Najchętniej głosują na tych, w których wierzą, że zapewnią im materialny dobrobyt. Idee są ważne, o wartościach warto rozmawiać, ale można to robić wtedy, gdy żołądek jest pełny.
Stąd się wzięła kiełbasa wyborcza. Pieniądze rzucane tu i teraz przekonują najbardziej. Niech to będzie tylko parę złotych, ale człowiek od razu czuje je w kieszeni. Zupełnie inaczej jest z pieniędzmi zapisanymi w państwowym budżecie. Te są nam zupełnie obce, nieistotne. Tyle że liczone są już w miliardach i wciąż są to nasze pieniądze.
Kto jednak rozmawia o państwowym budżecie? Kto wie, ile on w ogóle wynosi? Skąd się biorą w nim pieniądze? Ile wydaje się na poszczególne cele? To już nie jest tak interesujące jak kiełbasa wyborcza. Choć to są te same pieniądze, które do naszej kieszeni wpływają albo są z niej wyciągane.
Jeżeli ktoś mówi już o budżecie, to najcześciej pada hasło deficyt budżetowy. Rusza nas najbardziej, bo oznacza brak pieniędzy na zaplanowane wydatki. Generalnie, w każdym kolejnym rocznym budżecie trochę brakuje, więc trzeba pożyczać i rośnie dług publiczny. Przez pierwszą połowę poprzedniej dekady deficyt wahał się w granicach 25-45 mld złotych.
Po dojściu do władzy przez PiS, rząd zmniejszył go do 10-25 mld. Ale jednocześnie dług publiczny zaczął rosnąć szybciej. Jak to możliwe? Rząd zaczął wydawać więcej, ale wiele państwowych wydatków przesunięto poza budżet. PiS chwalił się, że wydaje więcej i na wszystko wystarcza. Wytykał politykom opozycji i ekonomistom, że wieszczyli, iż na program 500+ nie ma pieniędzy.
Po latach okazało się, że pieniędzy nie było. Trzeba było pożyczać. Bardzo dużo pożyczać. Dług publiczny, w ciągu tylko dwóch ostatnich kadencji, powiększył się dwukrotnie. A więc PiS zadłużył Polskę o tyle, na ile zadłużyły ją wszystkie dotychczasowe rządy.
W końcu nie wystarczyło już nawet wypychanie wydatków poza budżet. Deficyt budżetowy nagle wybuchł. O ile 85 mld w czasie pandemii w 2020 roku można usprawiedliwić, tak kwoty w roku bieżącym już nie. Z 12 mld w ubiegłym roku, w 2023 wzrósł nagle do 92 mld. To więcej niż w pandemii!
Rządzący przekonują, że to wszystko przez Putina (a nie przez Tuska?). Wobec zagrożenia ze Wschodu, trzeba więcej wydawać na zbrojenia. Ale jednocześnie twierdzą, że wzmacniają polską armię już od 8 lat. Skąd więc nagłe obciążenie w roku bieżącym? Wydatki na armię tego nie tłumaczą.
Na tym nie koniec kuriozum polskich finansów. Rząd przedstawił projekt budżetu na rok 2024. Co zaplanował w związku z recesją, w którą właśnie wpadła nasza gospodarka? Wzrost gospodarczy był przez dwa kolejne kwartały ujemny, czyli nasz produkt krajowy brutto się zmniejsza. Rząd ma na to odpowiedź: będziemy wydawać jeszcze więcej! Nie, to nie pomyłka. Nie oszczędzamy, będziemy wydawać więcej. W dodatku wydatki mają wzrosnąć aż o 22 procent! Jaki będzie tego efekt? Deficyt budżetowy zaplanowany został na poziomie... 165 miliardów złotych!
To dwa razy więcej niż dotychczasowy rekord z pandemii (dane za rok 2023 nie są jeszcze ostateczne). Ale to optymistyczna wersja. Bo PiS wierzy, że w przyszłym roku wzrosną dochody państwa. I to o 15%. Taka prognoza w okresie recesji brzmi absurdalnie. Chyba że... budżet uratuje inflacja. Jak pozostanie bardzo wysoka, ceny będą wysokie, to i VAT od nich naliczany będzie wyższy. Taka nam pozostała "nadzieja".
Nie ma za to nadziei, że nie powiększy się dług publiczny. 165 mld deficytu to jedna dziesiąta długu skumulowanego przez wszystkie lata. Ale rząd zaplanował, że zadłużenie wzrośnie o... 340 mld. Dlaczego aż dwa razy więcej niż wyniesie deficyt? Bo aż tyle rząd wydaje poza budżetem. W budżecie tych wydatków nie widać, ale pożyczki i tak trzeba będzie spłacić. Całkowity dług ma urosnąć już do 2 bilionów złotych! Ale to już zmartwienie naszych dzieci i wnuków.
Może te wywody o budżecie, deficycie i długu brzmią trochę ekonomicznie. Ale zasady, które tu obowiązują, tak naprawdę znamy wszyscy. Zarabiając pieniądze, musimy uważać ile wydajemy. Jak mamy za duże wydatki, musimy wziąć kredyt. Ale potem trzeba go spłacać i uważać jeszcze bardziej. Czy mając kredyt na mieszkanie, jak stracimy pracę, kupujemy nowy samochód? Nie, oszczędzamy.
Tymczasem nasz rząd, przy pogarszającej się sytuacji gospodarczej, wydaje coraz więcej. Jeżeli potrzebuje pieniędzy na wojsko, tym bardziej powinien oszczędzać.
Skąd weźmie pieniądze na wszystkie wydatki? Złośliwi mówią, że sprzeda lotnisko Okęcie. To oczywiście tylko kpina, bo nie spłacimy nim 2 bilionów długu. Ale ziemia w Warszawie jest bardzo droga, a lotnisko ma ogromną powierzchnię. Wyprzedaż ziemi spod lotniska wydaje się absurdem, ale dwójka posłów - Dariusz Joński i Michał Szczerba - dotarła do dokumentów, które mówią wprost o planach sprzedaży tej ziemi, po uruchomieniu CPK w Baranowie.
Dziennikarze dopytujący rządzących o tę sprzedaż słyszą, że nie potrafią czytać. Bo w dokumentach jest napisane, że spółka, która przejmie Okęcie nie będzie sprzedana. Tyle że nie o spółkę chodzi, ale o ziemię, która będzie jej własnością. I w tej sprawie zapisano plan sprzedaży. Mówi się nawet o tym, że kupcem może być deweloper.
W tym świetle, zrozumiałe staje się pytanie w referendum o wyprzedaż majątku narodowego. PiS pyta o pozwolenie, bo po oddaniu za bezcen Arabom Rafinerii Gdańskiej zamierza teraz sprzedać kawałek Warszawy.
Chodzi o ogromne pieniądze. A sprzedażą mają się zająć politycy. Jeżeli historia nas czegoś uczy, to na transakcji zarobią nie tylko deweloperzy.