Piszę wam zawsze o tym, co ważnego wydarzyło się w Polsce w ostatnich dniach. Dzisiaj mam ochotę napisać raczej o tym, co się nie wydarzyło. A w każdym razie nie w takim wymiarze, jak powinno się było wydarzyć. Mam na myśli obchody tysiąclecia koronacji pierwszego polskiego króla. Tak, to właśnie w tym roku mija równe tysiąc lat od momentu, gdy Bolesław Chrobry został królem.
Nie chcę robić wykładu z historii, ale muszę jednak podkreślić, że to było naprawdę ogromne wydarzenie. I zwieńczenie trzech dekad rządów Chrobrego, w czasie których znacznie rozszerzył ziemie, nad którymi panował (m.in. o Łużyce, Morawy i Słowację). Symbolicznie koronę na jego głowę włożył już w 1000 roku Święty Cesarz Rzymski Otton III. Było to podczas zjazdu w Gnieźnie, gdzie cesarz przybył z pielgrzymką do grobu św. Wojciecha. Cesarz urodził się w Niemczech i był też władcą tego kraju. Marzył o zjednoczeniu całej chrześcijańskiej Europy.
Niestety Otton III wkrótce zmarł, a jego następca Henryk II, a także papież Benedykt VIII nie chcieli robić z Polski królestwa. Wiosną 1025 roku Henryk II zmarł, a papieżem był już Jan XIX. Wykorzystując bezkrólewie i poparcie nowego papieża, Bolesław Chrobry sam się koronował, prawdopodobnie na Wielkanoc tego roku. Przypadała ona wówczas 18 kwietnia. Zaledwie dwa miesiące później, 17 kwietnia Bolesław Chrobry zmarł. Ale korona przeszła już na jego syna Mieszka II. Dzięki koronacji, Polska stała się równorzędnym państwem wśród innych państw Europy. Zyskała też własną metropolię kościelną.
Przepraszam za przypominanie tych faktów, ale myślę, że bardzo rzadko mamy okazję pochwalić się naszą długą historią. Kiedyż tego nie zrobić, jak nie przy okazji tysiąclecia?! Następna taka okazja będzie za tysiąc lat.
Niestety, nasze władze tego jakby nie zauważyły. Owszem, obchody rocznicy były. Ale co to za obchody?! Był jakiś koncert w Warszawie i pokazy dronów. Takie obchody to można było zrobić z okazji 21. rocznicy wejścia Polski do Unii Europejskiej. A my tu mamy tysiąc lat! Tysiąc lat polskiej korony!
Ile jest takich państw, które mogą się pochwalić, że istnieją - jako królestwo! - od tysiąca lat? Czy naprawdę nie powinniśmy się tym chwalić? Wykrzyczeć to na cały świat? Tak wielka tradycja wzbudza poważanie. Choć realistycznie rzecz biorąc, ważna jest obecna siła, to jednak hasło tysiąca lat budzi szacunek. Nie da się tak starego państwa traktować bez respektu.
Obchody naszej rocznicy powinny być zorganizowane z wielką pompą, z wielkim rozmachem. Należało zaprosić głowy państwa z całego świata. Pewnie nie wszyscy mogliby przyjechać, ale mamy przecież świetnych dyplomatów, którzy mogliby dużo załatwić. Sam Tusk ma doskonałe relacje przynajmniej z europejskimi przywódcami. Z naszego tysiąclecia trzeba było zrobić wielkie święto.
Być może na drodze do tego stanęła polityka. A konkretnie wybory prezydenta. Polski rząd nie chciał się może rozpraszać w tak ważnym momencie jakimiś symbolicznymi imprezami. Ważniejsza jest kampania wyborcza, debaty, przygotowanie spotów wyborczych i billboardów. Ale przecież głównych obchodów nie trzeba było robić koniecznie 18 kwietnia. Czy nawet w okolicy tej daty. Spokojnie można to było przełożyć na lato. I zrobić nawet całą serię imprez, jeżeli nie wszystkich przywódców udałoby się zwołać na ten sam dzień. Niech przyjeżdżają nawet pojedynczo, ale niech w ich kraju relacjonują, że odwiedzili Polskę z okazji tysiąclecia!
Obchody tak niezwykłej rocznicy byłyby też świetną reklamą naszego kraju. A towarzyszące imprezy latem dobrą okazją na ściągnięcie turystów. Zyskalibyśmy i politycznie, i gospodarczo. Dzień Niepodległości w Stanach Zjednoczonych jest nagłaśniany co roku, nawet bez jakiejś okrągłej rocznicy. Nawet dzieciaki w szkole wiedzą, że przypada 4 lipca. Ale jak ich zapytać o pierwszego króla Polski i kiedy była jego koronacja, to zaczynają się "yyy", "eee" i inne ciekawe odpowiedzi.
Obchody tysiąclecia miały się odbywać w ubiegłą sobotę. Ale na ten dzień wyznaczono pogrzeb papieża Franciszka i prezydent Duda ogłosił dzień żałoby narodowej. Oficjalne obchody z udziałem polityków przełożono więc na piątek, a imprezy na niedzielę. Myślałam, że dodatkowe informacje o przekładaniu imprez spowodują, że będzie o nich jeszcze głośniej. A jak było?
W niedzielę odwiedziłam rodzinę, mieszkającą w samej Warszawie. Wizytę mieliśmy umówioną już wcześniej, zanim okazało się, że na ten dzień zostaną przełożone imprezy z okazji tysiąclecia. Będąc już u nich zapytałam, czy nie chcą jednak wybrać się na miasto. Zdziwieni zapytali po co. I jeszcze bardziej zdziwieni usłyszeli, że właśnie tego dnia obchodzone jest w stolicy tysiąclecie Polski. Jak widać, na tak wielką rocznicę nie tylko nie udało się zaprosić przywódców innych państw, ale nawet samych warszawiaków.
Co więc zajmowało Polaków w minionym tygodniu? Może kolejne debaty kandydatów na prezydenta? Obejrzałam tę z udziałem wszystkich pretendentów do tego stanowiska, zorganizowaną przez "Super Express". Na plus mogę zaliczyć to, że nie zadawano już sztampowych pytań przygotowanych przez dziennikarzy. Całą inicjatywę oddano w ręce kandydatów, z których każdy mógł zadać trzy pytania innym kandydatom.
To na pewno było mniej nudne. Ale to nie znaczy, że stało na wyższym poziomie. A zaproszenie wszystkich 13 kandydatów wcale nie sprawiło, że było sprawiedliwie. Bo najwięcej mówił Rafał Trzaskowski, któremu pytania zadało aż ośmiu konkurentów. Po sześć pytań dostali Karol Nawrocki i Szymon Hołownia, a cztery - Sławomir Mentzen. Reszta nie miała zbyt wiele okazji do wypowiedzi.
Z pewnością wyróżnił się Grzegorz Braun. Wygadywał swoje standardowe teksty o Żydach i innych strasznych "zagrożeniach" dla Polski. Jego rozmówcy generalnie się oburzali, z wyjątkiem Mentzena, którego Braun też zaprosił do wypowiedzi. Koledzy z Konfederacji ponarzekali sobie razem, chociaż Mentzen unikał radykalnego języka. W efekcie tylko na Brauna popłynęło do prokuratury kolejne zawiadomienie.
Wyróżnię też Trzaskowskiego za trafny strzał w Nawrockiego. Na debatę w Końskich, kandydat PiS przyniósł dwie flagi. Flagę w barwach tęczowych dał Trzaskowskiemu, a na swoim pulpicie z dumą postawił flagę polską. I podkreślił, że nigdy się z nią nie rozstaje. Ale "gdy światła zgasły" - jak to określił Trzaskowski, Nawrocki flagą już się nie interesował. Zostawił ją na pulpicie - co można zobaczyć na nagraniach - i wyszedł z debaty bez niej.
Trzaskowski to wykorzystał i flagę zabrał. A na debatę "Super Expressu" ją przyniósł i wytknął Nawrockiemu, że mówił, iż ponoć się z nią nie rozstaje.
Dziennikarze Onetu wytknęli z kolei Nawrockiemu kłamstwo. Na debacie stwierdził, że "tak jak zwykli Polacy", ma jedno mieszkanie. Dziennikarze sprawdzili księgi wieczyste i odkryli, że jednak ma dwa mieszkania. Nie udało mu się więc zostać "zwykłym Polakiem", tak jak i nie udało mu się zostać wielkim patriotą, który nie rozstaje się z polską flagą.
Może więc jednak te debaty czemuś służą. Czegoś o kandydatach można się dowiedzieć.