Zwykle w prywatnych rozmowach słyszę, że w Polsce zarabiamy za mało. Mówią to szczególnie młodzi ludzie, którzy porównują swoje pensje z pensjami w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy w Skandynawii. Od starszych słyszę wspomnienia z czasów PRL i jednak dygresję, że "dziś to nie to samo, co dawniej". Bo wtedy zarabiali kilka, kilkanaście dolarów miesięcznie, a dziś to jednak jest już tysiąc albo i więcej.
Ale to oczywiście ciągle mało. Są jednak wyjątki. Wskazał na nie ostatnio prezes PiS, Jarosław Kaczyński. Nie chwalił się tym bynajmniej jako sukcesem siedmiu lat rządów jego partii. Wręcz przeciwnie. Uznał, że lekarze zarabiają za dużo. I że coś z tym trzeba zrobić.
Domyślam się, że chodzi o polską wersję "urawniłowki". Czyli wszystkim po równo, jak głosili radzieccy budowniczowie komunizmu. Szkoda, że chodzi o wyrównanie pensji lekarzy do średniej krajowej, a nie odwrotnie. Moglibyśmy też równać tę średnią do informatyków, finansistów, architektów, inżynierów, managerów i innych dobrze opłacanych ludzi. Niestety, ma być jednak w drugą stronę.
Wiem, że lekarze w USA naprawdę dużo zarabiają. W Polsce też biedy nie klepią, ale pewnie z amerykańskimi kolegami równać się nie mogą. Mają się równać z resztą Polaków. Zresztą PiS już podjął tego próbę. Uzależnił ich pensję, wprowadzając odpowiednie przeliczniki w stosunku do średniej krajowej. Widocznie wyszło za dużo, skoro prezes mówi, że trzeba coś z tym zrobić.
A ile wyszło? Według Ogólnopolskiego Badania Wynagrodzeń, jedna czwarta lekarzy zarabia ponad 10 tysięcy złotych brutto. Sporo, ale to ci, którzy pracują w prywatnych klinikach, specjaliści najwyższej klasy, albo dorabiają wieloma godzinami dyżurów. Bo połowa polskich lekarzy zarabia mniej niż 6,5 tysiąca. Trzeba coś z tym zrobić?
Nie można jednak odmówić rządzącym troski o tych, którzy aż tak dobrze nie zarabiają. Albo wręcz bezrobotnym. Takim bezrobotnym był na przykład od trzech miesięcy Jacek Kurski. Były prezes TVP jakoś przetrwał ten trudny okres, choć przecież inflacja szaleje. Doczekał się jednak wsparcia od władz. Został wysłany jako jeden z przedstawicieli Polski do Banku Światowego. Pensja 223 tysiące dolarów rocznie, czyli około miliona złotych.
Jacek podobno nie był zadowolony, ale nic lepszego dla niego nie mieli. Trudno. Wzbudził w sobie uczucia patriotyczne, zacisnął zęby (i pasa) i napisał oświadczenie, że i tam "przysłuży się Polsce". Choć nie wie jeszcze jak, bo według jego kolegów, którzy anonimowo rozmawiali z dziennikarzami, nawet nie wiedział, że takie stanowisko, na które go powołano istnieje. Trudno, ojczyzna wzywa, nie ma o czym dyskutować, nie można się wymigiwać. Wszak prezes Kaczyński powiedział kiedyś, że "do polityki nie idzie się dla pieniędzy".
Do polityki nie, ale do sportu można. Tam wiadomo, że chodzi o kasę. Reprezentowanie kraju to żaden przywilej tylko okazja, żeby zarobić. Dlatego premier Mateusz Morawiecki obiecał polskim piłkarzom 30 milionów złotych za dobry występ na mistrzostwach. Zgodnie z ideą, która PiS przyświeca, że państwo powinno zadbać o najbiedniejszych. A przecież ci chłopcy biegają po boisku i nawet nie mają czasu pójść do porządnej roboty. A takiemu Lewandowskiemu to jeszcze głowę zawracają jakimiś sesjami zdjęciowymi. Tu ma się z maszynką do golenia pokazać, tu z szamponem, w dobrym garniturze albo z ładnym zegarkiem.
Nic dziwnego, że chłopaki o podział tych 30 milionów się pokłócili. Bo razem ze szkoleniowcami trochę ich tam jest. Nawet po milionie na głowę by nie wyszło. Ale dzielili skórę na niedźwiedziu, bo pan premier zmienił zdanie. Powiedział, że za dobry wynik reprezentacji nagrodę dostaną polskie dzieci, które chcą grać w piłkę. W sumie to logiczne, prawda? Dorośli dobrze zagrali, to dzieci dostaną nagrodę.
To pewnie będzie niepopularne, ale muszę to napisać. Że polskie władze dbają też o swoich. Tak, wiem, trudno w to uwierzyć. Ale na ich usprawiedliwienie zadbali o faceta, który ich skrytykował. Tacy są lojalni. Wiceminister Jacek Ozdoba stwierdził bowiem, że rządy premiera Morawieckiego to "pasmo porażek".
Premier się wkurzył i kazał go odsunąć od obowiązków, tzn. spraw gospodarki odpadami, którymi zajmował się w ministerstwie środowiska. No, ale że facet uczciwie mówi prawdę, to na dymisję nie zasłużył. Dalej przychodzi do pracy. Roboty już nie ma, ale ministerialna pensja pozwala mu przeżyć w tych trudnych czasach. Premier i tak łagodnie się nim obszedł, bo Ozdoba miał wylecieć już w sierpniu - za to, jak "zajął się" sprawą zatrucia Odry. Ale gdzie taki fachowiec mógłby potem pracę znaleźć? Trzeba było się nim zaopiekować.
Opieki potrzebuje mnóstwo innych ludzi. Trzeba więc będzie poszukać funduszy. Jakieś 7 miliardów rząd już znalazł (inni mówią, że nawet 10 mld). Stwierdził bowiem, że nie będzie już zajmował się wieloma rzeczami, którymi może się zająć Narodowy Fundusz Zdrowia. Na przykład finansowaniem karetek pogotowia. Albo płaceniem składek zdrowotnych za rolników czy żołnierzy. Albo finansowaniem leków dla osób starszych i kobiet w ciąży. NFZ ma swoje pieniądze, niech za to płaci. Niech tak rozdzieli swój budżet, żeby wystarczyło na wszystko. Rząd ma własne wydatki. Wszak liczba ministrów i wiceministrów jest obecnie największa w całej historii III RP.
Potrzeby są tak duże, że może trzeba będzie nawet sięgnąć po pieniądze z Unii Europejskiej. Trzeba będzie tylko tę Unię przekonać, że my wydajemy pieniądze inaczej. Oni chcą je dawać na jakieś inwestycje, technologie, budowy. A my dajemy pieniądze dla ludzi. Bo my dbamy o ludzi, a nie jakieś fabryki czy autostrady. Trzeba tej Brukseli to wytłumaczyć. A jak się nie da, to tak zorganizować te inwestycje, żeby pieniądze trafiły jednak do ludzi.