Usłyszałam dzisiaj w radiu, że zdecydowana większość Polaków nie rozumie faktury za energię elektryczną. Na tej fakturze jest mnóstwo pożytecznych informacji, takich jak zużycie energii, porównanie do zużycia w innych okresach itp., a Polacy niewiele z tego rozumieją. Podobno nawet sporo osób ma wątpliwości, która to jest kwota do zapłacenia.
Wcale mnie ta informacja nie zaskoczyła. Ja też dostaję fakturę i przyznaję, że nie jest przejrzysta. Gdy założyliśmy sobie na domu fotowoltaikę, długo siedzieliśmy nad fakturą, żeby rozkminić, jak energia pozyskiwana ze słońca jest rozliczana. Bo najpierw ładujemy ją do sieci energetycznej, a potem ją sobie odbieramy, ale po potrąceniu 20 procent prowizji. Na fakturze musi to być ujęte i dodatkowo pokazane, ile ewentualnego nadmiaru energii nam zostało z poprzedniego okresu rozliczeniowego, a ile zostanie teraz.
Właściwie dopiero po kilku kolejnych fakturach udało się nam zorientować, co która liczba oznacza. Nie zdziwiłam się więc, gdy usłyszałam, że większość Polaków ma taki sam problem. Ale potem usłyszałam, że badacze tego problemu wysnuli wniosek ze swoich badań. Dumni, że ich badania ujawniły problem, stwierdzili: potrzebna jest edukacja.
W pierwszej chwili ze zrozumieniem pokiwałam głową. Ale za chwilę okazało się, że niczego nie zrozumiałam. Badacze uważają, że edukacja potrzebna jest konsumentom. Znaczy tym, którzy te faktury otrzymują. A ja byłam przekonana, że douczyć muszą się ci, którzy w przejrzysty sposób nie potrafią napisać faktury. Badacze, którzy badali problem czytania faktur, chyba w ogóle nie spojrzeli, jak te faktury wyglądają. Chętnie sama zrobiłabym kolejne badanie. Podsunęłabym fakturę tym badaczom i kazała im ją objaśnić. Ciekawa jestem, ilu zdołałoby ją zrozumieć.
Problem z dokumentami, które Polacy otrzymują z różnych firm i urzędów jest szerszy. Kiedyś z mężem otrzymaliśmy list od naszego urzędu miasta. Przysłany jako list polecony, a więc na pewno ważny. Otwieram go i widzę duży nagłówek: "Informacja". Zaczynam czytać, naprawdę zaciekawiona, jakaż to jest tak ważna informacja, że aż trzeba było ją wysłać listem poleconym.
Przeleciałam najpierw szybko pierwsze linie, w których tradycjnie jest odwołanie do podstawy prawnej, jakichś ustaw, miejskich przepisów itd. Potem równie szybko przeszłam tradycyjne zwroty w stylu "w nawiązaniu", "w imieniu", "odnośnie", "z poszanowaniem", "w interesie mieszkańców" itd. Wreszcie przechodzę do głównej części listu, żeby dowiedzieć się o co chodzi.
Ale co to? Znowu jakieś paragrafy. Znowu tajemnicze przepisy. I całe akapity zwrotów odwołujących się do innych zwrotów i innych akapitów. Doszłam do końca listu i ciągle nie wiem, jakaż to "informacja" jest w tym liście zawarta. Stwierdziłam, że muszę go przeczytać od początku uważnie, bo pewnie coś przegapiłam. Niestety, po spokojnej, ponownej lekturze nie byłam wcale mądrzejsza. Ale od czego jest głowa rodziny?
- Zobacz, o co tu chodzi? - podałam list mężowi.
- He, he, ktoś sobie jaja robi - powiedział po przejrzeniu listu.
- No nie, to jest na serio - zaoponowałam.
- Jasne, że na serio. Chcą żebyś zadzwoniła pod ten numer i każą ci podać PESEL albo numer konta. Znane sztuczki złodziei.
- Ale ten list przyszedł jako polecony z urzędu miasta - wyjaśniłam.
- Niemożliwe, przecież to jakiś bełkot, który nic nie oznacza - mój mąż stwierdził to samo co i ja, kilka minut temu.
Uradziliśmy, że skoro "informacja" jest na tyle ważna, że wysłano ją listem poleconym, trzeba będzie się dowiedzieć, co naprawdę oznacza. Następnego dnia poszłam do urzędu miasta prosić o wyjaśnienie. Urzędniczka była miła i od razu poprosiła: "pani usiądzie, ja wszystko powiem". I rzeczywiście, w kilku zdaniach wszystko wyjaśniła. Zmiana przepisów miejskich nas akurat nie dotyczyła, więc odetchnęłam, że niczego więcej już nie muszę robić.
- Oj, to trzeba tak było od razu napisać, to bym tu pani głowy nie zawracała - delikatnie podpowiedziałam urzędniczce na pożegnanie, że list mógł być napisany takimi słowami, jakimi ona mi go objaśniła.
- Nic nie szkodzi. Ja tu jestem po to, aby mieszkańcom objaśniać informacje, które wysyłamy.
Tak to w Polsce wygląda, że informacja wymaga informacji, co informacja mówi. Trudno jednak dziwić się urzędnikom, bo przykład idzie z góry. Ileż to razy słyszeliśmy, jak politycy tłumaczyli, że słowa, które wypowiedzieli znaczą zupełnie coś innego, niż znaczą. Że zostały wyrwane z kontekstu. Że są tylko przenośnią. Że zostały wypowiedziane w określonych okolicznościach. A ostatnio doszło kolejne wyjaśnienie: że miały charakter publicystyczny.
Te ostatnie wyjaśnienie wymyślił Szymon Hołownia. Po fatalnym wyniku niespełna 5 procent, jaki otrzymał w wyborach prezydenckich, facet ciągle kombinuje, jak tu się znaleźć w centrum uwagi. Najpierw wymyślił potajemne spotkania z Jarosławem Kaczyńskim, teraz wypalił, że był namawiany do... przeprowadzenia zamachu stanu. Pewnie chodziło mu o pomysły, aby nie zaprzysięgać Karola Nawrockiego na prezydenta do czasu wyjaśnienia wszystkich wątpliwości dotyczących wyborów i przekazać kompetencje uznania wyborów za ważne legalnej izbie Sądu Najwyższego.
Hołownia natychmiast zaczął tłumaczyć, że on inaczej rozumie wyrażenie zamach stanu niż rozumie to prawo. Ale będzie to musiał jeszcze wytłumaczyć prokuratorowi, bo od razu poszło zawiadomienie, że Szymek coś wie i trzeba go przesłuchać. Oczywiście Hołownia największą radość sprawił Prawu i Sprawiedliwości. Bo politycy tej partii od dawna powtarzają, że w Polsce doszło do zamachu stanu. Bogdan Święczkowski, oddelegowany do prezesowania resztkom Trybunału Konstytucyjnego, już wcześniej zgłosił prokuraturze dokonanie takiego zamachu.
Oczywiście politycy PiS także mają swoje własne zdanie, co oznacza zamach stanu. To może być na przykład mianowanie prokuratora krajowego, który im się nie podoba. To może być likwidacja TVP, która im się podobała. To może być aresztowanie ich posłów, którzy zostali skazani prawomocnym wyrokiem na więzienie. A w przeszłości to było tak tragiczne wydarzenie jak katastrofa w Smoleńsku, albo tak banalne, jak zamówienie kanapek dla posłów pikietujących w Sejmie. Różnica była tylko taka, że wówczas nazwane to zostało nie "zamach", ale "pucz". Pucz kanapkowy.
Jeżeli więc teraz usłyszycie lub przeczytacie w mediach jakieś słowa, nie wyciągajcie pochopnego wniosku, że rozumiecie o co chodzi. Musicie poczekać na wyjaśnienie, co te słowa znaczą.