Nie wiem, jak tam w Ameryce, ale w Polsce wydarzeniem numer jeden minionego tygodnia było zaprzysiężenie prezydenta. Oczywiście chodzi o waszego prezydenta, bo naszego będziemy dopiero wybierać w maju, a jego zaprzysiężenie będzie pewnie w sierpniu. Do tego czasu miłościwie nam panować będzie Andrzej Duda.
I pewnie uroczystość zaprzysiężenia nie wzbudzi aż takiego zainteresowania, jakim cieszyła się inauguracja prezydenta Donalda Trumpa. Polskie media komentują nawet najdrobniejsze szczegóły tej inauguracji, nie pomijając oczywiście tych ważnych informacji. Za ważne uznają jednak różne rzeczy. Jedni mówią o nowej polityce Stanów Zjednoczonych, a inni o kapeluszu Melanii Trump, który nie pozwolił prezydentowi pocałować żony, bo był tak obszerny.
Każdy może więc znaleźć coś dla siebie. Uroczystość można też było oglądać w oryginale na takich kanałach jak CNN, albo z tłumaczeniem, jak na przykład na TVN24. I oglądać przez wiele godzin, w dogodnym czasie, co ułatwiało przesunięcie czasowe. Programy zaczynały się już po południu polskiego czasu, ale najważniejszy moment przypadał na godzinę 18, a więc większość Polaków zdążyła już wrócić z pracy. Nie słyszałam o badaniach oglądalności, ale myślę, że pobiła wszystkie seriale, a nawet piłkarskie mecze.
Ameryka w Polsce jest ciągle bardzo modna. Zaprzysiężenie nowego prezydenta to wydarzenie rzadkie, ale tę modę można zauważyć dosłownie na co dzień. Przede wszystkim w języku. Chciałam napisać "w języku polskim", ale kto dziś używa języka polskiego? To nie jest cool. Albo może raczej napiszę kul, żeby nie było wątpliwości, jak to czytać.
I żeby ta moda ograniczała się tylko do dzieciaków, które lajkują różnych influencerów i stają się ich folołersami. Młodzi zawsze mieli swój własny slang, więc niech tam. Ale lajkowani chcą być zupełnie poważni ludzie, na stanowiskach. Więc ktoś na stanowisku dyrektora w życiu się do tego tytułu nie przyzna. Powie od razu, że jest menadżerem. Kierownik nie chce być gorszy (chociaż od dyrektora jest "gorszy", tzn. na niższym stanowisku) i każe nazywać się superwajzerem.
Wiem, że w Ameryce to zupełnie normalne słowa. Ale w Polsce zawsze był dyrektor i kierownik. I tak naprawdę nic się nie zmieniło, struktura jest ciągle ta sama. Ale wielu uważa, że to trąci myszką i wolą być nazywani tak, jak widzą to na amerykańskich filmach. Od razu stają się nowocześni.
Zmiany nazw stanowisk można jeszcze próbować zrozumieć. Ale czemu wprowadza się na przykład iwent autdorowy? Nie wiecie co to takiego? Mamy na to piękne polskie określenie: impreza plenerowa. Po jaką cholerę zastępuje się to wyrażenie zupełnie obcym? Szczerze mówiąc, bardziej mnie zachęca plakat zapraszający w plener niż w autdory.
Są oczywiście określenia zapożyczone z angielskiego, które język polski wzbogacają. Takie słowa jak katering albo recykling zastąpiły kilkuwyrazowe określenia i stanowią wygodę. Ale zastąpienie projektanta designerem niczego już nie wnosi.
Co gorsze, pojawiły się słowa, których oryginalne znaczenie zostało przekręcone i używane są w nieprawidłowym kontekście. Przykładem jest angielskie słowo clue, które oznacza trop, wskazówkę, wątek, używane jest też w wyrażeniu not have a clue - nie mieć pojęcia. Ale w Polsce wciąż wtrąca się je zamiast słowa "sedno", mówiąc na przykład "to jest clue problemu". I co ciekawe, mówią tak nawet wykształcone osoby, profesorowie, czy choćby dziennikarze, których o brak znajomości angielskiego trudno podejrzewać.
We wciskaniu na siłę angielskich słówek brylują jednak politycy. Pewnie chcą ludzi przekonać, że są bardzo sofistykejtet. Więc nie wygłaszają oświadczenia, tylko stejtment. Ale nie przekazują w nim żadnej wiadomości. Mają za to bardzo ważny mesycz. Na przykład o umowie, jaką zawarli z politycznymi koalicjantami. Nie jest to jednak jakaś zwykła umowa, tylko... dil!
Zastanawiam się, na kogo ma to działać. Dla tych, którzy angielski znają, nie jest to nic imponującego. A dla tych, którzy tego języka nie znają, wypowiedź staje się niejasna. Żeby nie powiedzieć, że staje się bełkotem. Ale może chodzi po prostu o to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Jeden z polityków przekonywał kiedyś w telewizji, że chcąc zdobyć popularność trzeba "być enterteinerem".
Ja jednak uważam, że to nie polityk ma mi zapewniać rozrywkę. Chociaż faktycznie, jak się słucha niektórych z nich, to śmiać się chce. Ale od polityka raczej bym oczekiwała liderszipu. I jeszcze, żeby nazywał to przywództwem. Wtedy może liczyć na mój saport, jak wielu z nich nazywa poparcie.
Ale zamiast tego, politycy spinują. Czyli obracają każdą sytuację tak, żeby byli górą. W minionym tygodniu pani poseł Anna Żukowska z Lewicy stwierdziła, że Rafał Trzaskowski z PO skilował ustawę Lewicy o edukacji zdrowotnej. Wiem, że kil to element pod kadłubem statku, który zabezpiecza go przed wywróceniem. Ale obawiam się, że pani poseł miała na myśli angielskie słowo kill - zabić. I zrobiła z niego skilowanie.
Mogę na to wszystko powiedzieć LOL. To skrót od słów laugh out loud, oznaczający głośny śmiech. Ale może powinnam bardziej dosadnie napisać WTF. Przepraszam, ale konsekwentnie muszę ten skrót rozwinąć: what the fuck? Po naszemu: "Co jest k...?" Przytoczyłam nazwisko Żukowskiej, bo to właśnie jej najnowsza wypowiedź skłoniła mnie do dzisiejszej językowej rozprawki. Z rozprawieniem się z tym tematem nosiłam się od dłuższego czasu, ale w końcu stwierdziłam, że muszę to zrobić ASAP - as soon as possible, czyli najszybciej jak można.
Nie wymieniłam wszystkich słów pochodzących z angielskiego, które pojawiają się w użyciu. Jest ich za dużo i ciągle przybywają nowe. Rozpoczął się właśnie turniej tenisowy Australian Open. Mecze zapowiadane są często nie na konkretną godzinę, ale jedynie z zapewnieniem, że nie rozpoczną się wcześniej niż ta godzina. Nasz komentator zapowiedział więc, że Iga Świątek zagra "not bifor trzecia".
Jeżeli ktoś uważa, że się czepiam i nie ma problemu z językiem, to mu powiem tak, żeby zrozumiał: jesteś denialistą. A jak ktoś potrzebuje napisać coś bez tych wszystkich wstawek angielskich, to oferuję się jako gostraiter.