W okresie PRL nie było jeszcze internetu. Dostęp do mediów całkowicie kontrolowała komunistyczna władza. Urządzenia drukarskie czy powielające były pod kontrolą, więc wydrukowanie nawet zwykłych ulotek było trudne. A za ich rozrzucanie groziły kary. Ale i tak do społeczeństwa docierały informacje o tym, co władza wyczynia.
Dzisiaj mamy już podobną sytuację. Rządzący opanowali TVP, która jest jedyną telewizją dostępną praktycznie dla wszystkich Polaków. Natomiast aż 37% społeczeństwa nie ma dostępu do kanałów, które nie powtarzają rządowej propagandy. Rządzący wykupili też gazety regionalne i lokalne, włącznie z ich portalami internetowymi. Redaktorami naczelnymi zostali ludzie, którzy posłusznie milczą na temat wszystkich afer. Ale i tak do społeczeństwa docierają informacje o tym, co władza wyczynia.
Ktoś może się dziwić, że w czasach internetu i wobec istnienia wciąż jeszcze mediów niezależnych, władza może liczyć na to, że jej sprawki się nie wydadzą. Ale w tej strategii nie o to chodzi. PiS wcale nie liczy na to, że nikt w Polsce nie dowie się o jego aferach. Chodzi tylko o 30% elektoratu. Bo tyle może zapewnić rządzenie. I jak na razie strategia się sprawdza, bo PiS wciąż ma poparcie powyżej 30%.
Dla utrzymania tej grupy w niewiedzy ucieka się jednak do coraz ostrzejszych środków. Nie wystarcza już tylko sama propaganda w TVP, gazetach regionalnych, a nawet "reklamach" spółek skarbu państwa, które wychwalają obecny rząd. Przed wyborami trzeba zamknąć usta wszystkim, który mówią co innego, niż centralny przekaz rządowy.
Od dawna robi się to nękając niezależne media pozwami sądowymi i nakładaniem kar z absurdalnych powodów. To nic, że sądy wszystko odrzucają. Media muszą wydawać na adwokatów spore pieniądze, a władze używają pieniędzy państwowych. Efektu jednak i tak nie ma, bo media ciągle ujawniają kolejne afery.
Trzeba więc zagłuszać. Tak, jak komuniści zagłuszali kiedyś Radio Wolna Europa i Głos Ameryki, tak PiS próbuje zagłuszać wszystko, co mówi się o jego występkach. W ostatnim czasie ta metoda nasiliła się. Widzieliśmy już posłów PiS i Suwerennej Polski, którzy przychodzili na konferencje prasowe polityków opozycji, próbując ich zakrzyczeć. Były nawet przypadki, gdy siłą odsuwali ich od mikrofonu. Wyglądało to jak dziecinada, więc może dlatego na przepychanki policja nie reagowała.
Policja nie zareagowała również na przepychanki w tym tygodniu. Donald Tusk, wraz z grupą posłów zorganizował wystąpienie przed siedzibą TVP. Przed kamerą postanowił jednak stanąć Michał Rachoń, pracownik TVP, który określa się mianem dziennikarza. Tym razem wystąpił w roli bojówkarza. Stanął bowiem przed kamerą, ale plecami do niej, zasłaniając Tuska i innych polityków. Nie pomagały prośby (najpierw), nalegania (następnie), ani pokrzykiwania (w końcu) na niego. On wykrzykiwał swoje, zasłaniając kamerę i skutecznie uniemożliwiając wystąpienie politykom opozycji. Zupełnie tak samo, jak w jego programach.
Policja zareagowała natomiast w innym przypadku. W Otwocku swój wiec zorganizowało Prawo i Sprawiedliwość. Tradycyjnie odgrodzone było barierkami i kilkoma kordonami policji. Ostatni kordon stał aż 100 metrów od wiecu, na którym przemawiał między innymi Mateusz Morawiecki. Celowo pominęłam słowo "premier", bo był tam jako polityk, a nie jako urzędnik.
Nie wiem natomiast jaką funkcję pełniła policja, bo przecież nie ochrony premiera, stojąc 100 metrów od niego. A nawet dalej, bo tam właśnie znalazła się grupka ludzi nie wpuszczona na wiec PiS. Do tej grupki postanowiła przemówić posłanka KO Kinga Gajewska. Przez megafon zaczęła mówić, że rząd wpuścił do Polski 250 tysięcy imigrantów z krajów Afryki i Azji.
Policja natychmiast zareagowała. Funkcjonariusze poinformowali kobietę, że mówiąc przez megafon "zakłóca zgromadzenie", jakim był wiec PiSu. Wiec, który odbywał się 100 metrów dalej. Śmiem wątpić, że ktoś na wiecu usłyszał słowa posłanki. Bo na licznych nagraniach z jej zatrzymania nie słychać odgłosów z wiecu. Skoro było zbyt daleko, aby dźwięk doleciał w jedną stronę, to zapewne nie doleciał też w drugą.
Policjanci na takich prawach fizyki się jednak nie znają. Znają się natomiast na zatrzymywaniu ludzi. Zaciągnęli panią Gajewską siłą do policyjnego busa, choć ona sama, będący tam poseł Zalewski i zgromadzeni wokół ludzie krzyczeli, że jest ona posłanką. Tłumaczyli potem, że nie wiedzieli o jej immunitecie, bo nie pokazała im legitymacji. Tyle że prowadząc ją pod ręce dali jej na to szansę dopiero w busie.
Posłankę w końcu puścili, bo jest posłanką. Ale co byłoby ze zwykłym obywatelem? Nie ma już prawa protestować wobec władzy. Pilnuje tego policja. Akcją "zdjęcia" posłanki kierował funkcjonariusz, który miał na pagonie aż cztery gwiazdki. To oznacza stopień nadkomisarza. Nawet on nie wiedział, że obywatele mają prawo wykrzyczeć swój sprzeciw, a on ma obowiązek (!) dopilnować, aby tego prawa nikt nie naruszał.
Ale cztery gwiazdki dają dziś nie za wiedzę o takich rzeczach. Tu znowu przypomina się PRL: nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. A może nawet generała, jeżeli zechcesz odpalić granatnik w Komendzie Głównej Policji. Przy okazji wspomnę, że okazało się, że ten generał, komendant główny policji Jarosław Szymczyk, miał ogromne szczęście. Dziurę w stropie zrobił tylko przez wystrzelenie pocisku, ale sam pocisk nie wybuchł. Uzbraja się bowiem dopiero po przeleceniu 15 metrów. A jak już to zrobi, rozwala całe budynki. Dobrze, że gen. Szymczyk trafił w strop, a nie w okno. Pewnie dlatego władze oceniły, że facet z takim szczęściem powinien dalej rządzić polską policją. I racja. Z posłanką Gajewska policja się przecież sprawdziła.
Tak, jak komuniści zagłuszali kiedyś Radio Wolna Europa i Głos Ameryki, tak PiS próbuje zagłuszać wszystko, co mówi się o jego występkach.
Dobrze, że uniemożliwiono jej opowiadanie o aferze wizowej. Wszak prezes PiS wyraźnie powiedział, że "nie ma żadnej afery". Ba, nie nawet "aferki". Nie może być inaczej, przecież on sam jest wicepremierem od spraw bezpieczeństwa. Gdyby strzelanie rakietami w Warszawie albo sprowadzanie setek tysięcy imigrantów było jakąś aferą, to on byłby za to odpowiedzialny. Przynajmniej politycznie.
A kto wie, czy nie bardziej, bo dokumenty pokazują, że rząd o procederze sprzedawania polskich wiz wiedział co najmniej od roku. Sam MSZ informował o tym organizacje przedsiębiorców we wrześniu 2022 roku. Alarmowali wtedy Amerykanie. Dziwne, myślałam, że chociaż oni są naszymi sojusznikami, a tu zachowali się tak wrednie i skarżyli się, że wydajemy jakieś dziwne wizy. Ale tak to już jest, że pod rządami PiS, wszędzie mamy wrogów. Pokłóciliśmy się nawet z Ukrainą. To naprawdę było trudne, bo przecież Ukraińcom bardzo zależy na naszej pomocy.
Ale to pewnie wszystko kłamstwa. Nie musicie ich słuchać. Zawsze można włączyć TVP. Chociaż nie. Też nie zawsze. Marszałek Senatu Tomasz Grodzki wystąpił tam ostatnio z orędziem. Wykorzystał swoje prawo, aby dotrzeć z informacją o skandalu z wydawaniem wiz w setkach tysięcy do wszystkich Polaków. Również tych 37%, którzy są skazani na TVP.
A więc nawet tutaj informacja o aferze rządu wyciekła. W ostatniej chwili sytuację próbował ratować premier Mateusz Morawiecki. Zaapelował do widzów jego telewizji: nie oglądajcie! To już rozpaczliwy pomysł. Bo jak z zamkniętymi oczami mają potem trafić do urn wyborczych?