Przy okazji każdych wyborów prezydenckich powraca dyskusja na temat specyficznego systemu używanego w USA do wyłonienia głowy państwa. W minionym tygodniu temat ten podjął Tim Walz, kandydat na wiceprezydenta, u boku Kamali Harris. Stwierdził, że należy wycofać się z wybierania prezydenta przez Electoral College, będącym zgromadzeniem przedstawicieli stanów i oddać głos bezpośrednio wyborcom w całym kraju.
Obecnie obowiązujący system wynika z przyczyn historycznych. Stany Zjednoczone jednoczyły się stopniowo i przyłączające się do państwa kolonie zachowały jako stany pewną autonomię. W wyborach wspólnego prezydenta każdy stan wskazuje swojego kandydata, którego wybrali mieszkańcy tego stanu.
Kilka tygodni po wyborach powszechnych każdy stan wysyła swoich przedstawicieli do Waszyngtonu na głosowanie, kto ma zostać prezydentem. I wszyscy przedstawiciele stanu głosują na tego samego kandydata, niezależnie od proporcji głosów oddanych w tym stanie na różnych kandydatów. Zwycięzca w danym stanie dostaje poparcie wszystkich elektorów z tego stanu (z wyjątkiem Nebraski i Maine, gdzie głosy elektorów są rozdzielane proporcjonalnie).
Poszczególne stany mają różny wpływ na ostateczny wynik. Liczba wysyłanych przez nich przedstawicieli, nazywanych elektorami, jest równa liczbie kongresmanów i senatorów, którzy ten stan reprezentują. Każdy stan ma dwóch senatorów, ale liczba kongresmanów zależy od liczby mieszkańców stanu. Dlatego większy wpływ na wybór prezydenta mają liczebne stany, takie jak Kalifornia, Teksas czy Nowy Jork, które mają odpowiednio 54, 40 i 28 elektorów. New Jersey ma ich 14, ale Delaware czy Vermont - tylko po 3.
Liczba elektorów przypisanych poszczególnym stanom.
Taki system krytykowany jest jako niedemokratyczny. Różnice pomiędzy dawnymi koloniami zatarły się, a mieszkańcy Kalifornii i Delaware czują się obywatelami tego samego kraju, wybierającymi wspólnego prezydenta. Tymczasem kandydaci na to stanowisko rzadko w kampanii wyborczej przejmują się małymi stanami, bo ich poparcie niewiele znaczy. Koncentrują się natomiast na tzw. swing states, to znaczy stanach, gdzie poparcie dla republikanów i demokratów jest wyrównane. Tak jest na przykład w Pennsylwanii. Minimalne zwycięstwo jednego z kandydatów - np. 50,1% do 49,9% - spowoduje, że będzie na niego głosować wszystkich 19 elektorów z tego stanu. Choć prawie połowa stanu głosowała na drugiego kandydata.
Ponawiane są więc propozycje, aby zlikwidować Electoral College - czyli zgromadzenie elektorów wybierające prezydenta - i wprowadzić bezpośrednie wybory powszechne. Prezydentem zostawałaby osoba, która otrzymała w całym kraju najwięcej głosów, niezależnie od tego, w jakim stanie zostałyby one oddane. University of California podaje, że takich propozycji było w historii USA... ponad 700! Żadna nie zyskała akceptacji, prawdopodobnie dlatego, że wymagała zmiany Konstytucji USA. Do wprowadzenia poprawki do niej wymagana jest zgoda trzech czwartych wszystkich stanów.
W 2006 roku pojawiła się propozycja zmiany systemu wyborczego, która nie wymagałaby zmiany Konstytucji. Inicjatywa nazywa się National Popular Vote Interstate Compact. Wzywa władze stanowe do wprowadzenia prawa, które zmienia sposób głosowania przez elektorów reprezentujących dany stan. W czasie zgromadzenia Electoral College, mieliby oni głosować na tego kandydata, który w całym kraju zdobył większość głosów. Takie stanowe prawo nie ingeruje w Konstytucję USA, ale w praktyce zmienia sposób wyboru prezydenta.
Jeżeli odpowiednio duża liczba przyjmie takie prawo, prezydentem będzie zostawał kandydat, cieszący się największym poparciem w całym kraju. Musi to być tyle stanów, aby łącznie dysponowały grupą co najmniej 270 elektorów. Wszystkich elektorów jest 538, więc do zwycięstwa potrzeba właśnie co najmniej 270 ich głosów. W takiej sytuacji, nawet jeżeli pozostałe stany będą wysyłać swoich elektorów według dotychczasowych zasad, i tak zwycięstwo będzie miał zagwarantowane kandydat z największą liczbą głosów w całych USA.
Liczba głosujących elektorów na Joe Bidena i Donalda Trumpa w wyborach prezydenta w 2020 roku.
Do tej pory, do inicjatywy przystąpiło 17 stanów oraz Dystrykt Kolumbii. Łącznie mają 209 elektorów. Przegłosowane w tych stanach prawo o nowym sposobie wybierania elektorów jest jednak nieaktywne. Zacznie działać dopiero wtedy, gdy do inicjatywy przyłączy się odpowiednio duża liczba stanów, dających minimum 270 elektorów. W najbliższych wyborach nic się więc nie zmieni.
O zmianę będzie trudno również w następnych latach. Wszystkie stany, które do tej pory przyłączyły się do National Popular Vote Interstate Compact, to stany skłaniające się ku demokratom. Inicjatywa nie jest popularna w innych stanach, bo republikanie zwykle otrzymują słabszy wynik w wyborach powszechnych, niż wynik w przeliczeniu na liczbę elektorów. Republikańskie władze stanów raczej nie wprowadzą więc prawa, które zmieni system głosowania na prezydenta.
Zmiana systemu może zmienić wynik wyborów. W hdistorii USA, na 59 prezydenckich wyborów, pięć razy zdarzyło się, że głową państwa została osoba bez poparcia większości Amerykanów. To tylko 8,5% przypadków, ale dwukrotnie zdarzyło się to całkiem niedawno. W 2000 roku prezydentem został George W. Bush, zdobywając 47,9% wszystkich głosów w USA, chociaż Al Gore zdobył ich wtedy 48,4% (mały odsetek zdobyli inni kandydaci). Jeszcze większa różnica była w 2016 roku, gdy zwycięski Donald Trump otrzymał 46,1% głosów, a przegrana Hillary Clinton 48,2%.
O system wyborczy Amerykanów zapytało w badaniu Pew Research Center. Niemal dwie trzecie badanych - ponad 63% - stwierdziło, że chce likwidacji Electoral College i wyboru prezydenta, który otrzymuje najwięcej głosów w całym kraju.