Kolejne sondaże, jeden po drugim pokazują, że Amerykanie nie chcą powtórki wyborów prezydenckich z 2020 roku. Nie chcą, aby kandydatami znów byli Joe Biden i Donald Trump. Pisaliśmy już o tym dwukrotnie, opisując wyniki różnych sondaży. W reakcji na tak silną awersję do prawdopodobnych kandydatów dwóch głównych partii, niezwykłą kampanię rozpoczęła organizacja o nazwie No Labels (Bez Etykiety). Postawiła sobie za cel wytypowanie trzeciego kandydata, którego chce zarejestrować do wyborów we wszystkich 50 stanach.
Organizacja No Labels zajmuje się promowaniem polityki centrowej i takiego też chciałaby znaleźć kandydata. Miałby on być akceptowalny zarówno dla wyborców republikańskich, jak i demokratycznych, o przekonaniach centrowych. Na swoją kampanię zebrała już 70 milionów dolarów. Nie ujawnia nazwisk swoich sponsorów, nie chcąc narazić ich na obrażanie, dręczenie, a nawet groźby przemocy, czego doświadcza już sama organizacja od czasu, gdy rozpoczęła swoją kampanię.
No Labels nie jest zarejestrowana jako partia polityczna, więc nie musi ujawniać źródeł swojego finansowania. Powstała w 2010 roku, wkrótce po powstaniu ruchu Tea Party i działa na rzecz rozwiązań skierowanych do centrum sceny politycznej. Ma swoje sukcesy. Jednym z nich jest na pewno utworzenie grupy o nazwie Problem Solvers Caucus. Składa się ona z kongresmanów zarówno republikańskich, jak i demokratycznych. Pracują razem w celu wypracowywania wspólnych, ponadpartyjnych rozwiązań różnych problemów.
No Labels chce teraz dać Amerykanom trzecią opcję w wyborach prezydenckich. Nie zamierza jednak prowadzić kampanii prezydenckiej. Jej rola ma się skończyć na wypromowaniu trzeciego kandydata, który będzie musiał sobie radzić sam. Organizacja nie zarzeka się nawet, że w ogóle takiego kandydata wybierze. To dlatego, że krytycy jej kampanii uważają, że pojawienie się trzeciego silnego kandydata może w praktyce być wsparciem dla innego kandydata, a konkretnie dla Donalda Trumpa.
Taki pogląd tłumaczy się tym, że zwolennikom Trumpa jest znacznie dalej do centrum sceny politycznej niż zwolennikom Bidena. Centrowy kandydat może więc odebrać Bidenowi część głosów. Przy wyrównanym wyścigu do Białego Domu, nawet kilka procent straconych w ten sposób głosów może przeważyć zwycięstwo na stronę Trumpa.
No Labels tłumaczy jednak, że wcale nie chce wspierać Donalda Trumpa. Organizacja jest gotowa zaniechać swojego projektu, jeżeli okaże się, że miałby on wspierać jednego z kandydatów. Podaje też, że przeprowadziła własne badanie na ten temat. Wynika z nich, że 59% Amerykanów mogłoby zagłosować na umiarkowanego, niezależnego kandydata. Jednocześnie badanie pokazuje, że odebrałoby to głosy w równym stopniu Joe Bidenowi, jak i Donaldowi Trumpowi.
Wystawienie trzeciego kandydata nie jest jednak proste. No Labels zarejestrowała już swoje zgłoszenie w czterech pierwszych stanach, ale tylko w 34 może to zrobić bez wskazania nazwiska kandydata. Wyboru może tam dokonać później. Ale w pozostałych stanach, nazwisko należy podać już przy rejestracji, której musi dokonać sam kandydat. Mimo to, organizacja spodziewa się, że zarezerwuje miejsce na kartach wyborczych we wszystkich 50 stanach.
Rejestracja kandydata to oczywiście dopiero początek. W zwycięstwo niezależnego kandydata nie wierzą nawet zwolennicy polityki centrowej. W kwietniu, z organizacji No Labels wycofał się jeden z jej założycieli, William Galston. Podważa bowiem racjonalność promowania trzeciego kandydata. Jego zdaniem, system dwupartyjny jest w USA tak mocno zakorzeniony, że rządzi wynikami wyborów. Tłumaczy, że nawet jeżeli wyborcy deklarują chęć zagłosowania na trzeciego kandydata, to ostatecznie w wyborczej kabinie wskazują na przedstawiciela jednej z dwóch głównych partii. Mają bowiem przekonanie, że trzeci kandydat nie wygra i głos oddany na niego będzie głosem zmarnowanym.
Mechanizm potwierdza dotychczasowa historia. W 1992 roku silnym trzecim kandydatem wydawał się być miliarder Ross Perot. Pewne nadzieje wzbudzał też Ralph Nader w 2000 roku. Żaden z nich nie zdobył jednak ani jednego głosu elektorskiego. Przeważyli za to szalę zwycięstwa dla innego kandydata. W 1992 roku mówiło się, że obecność Perrota kosztowała George'a H. W. Busha drugą kadencję (choć ostatnie badania mówią, że zabrał wówczas głosy także Billowi Clintonowi, który wygrał). W 2000 roku Al Gore przegrał na Florydzie (która okazała się kluczowym stanem po wielokrotnym przeliczaniu głosów) z Georgem W. Bushem różnicą zaledwie 537 głosów. A Ralph Nader zdobył w tym stanie 97 tysięcy głosów.
Ostatni przypadek, gdy były prezydent próbował powrócić do Białego Domu po przerwie, był w 1912 roku. Republikanin Teddy Roosevelt po czterech latach od oddania władzy, kandydował ponownie, tym razem z ramienia partii o nazwie Bull Moose Party. Roosevelt był niezwykle popularnym prezydentem i doczekał się nawet wyrzeźbienia jego twarzy w skale Mount Rushmore. W wyborach 1912 roku zdobył 88 głosów elektorskich i aż 27% wszystkich głosów oddanych w USA. To nie wystarczyło do zwycięstwa, ale podzieliło głosy wyborców republikańskich. W efekcie prezydentem został demkrata Woodrow Wilson.
W zwycięstwo trzeciego kandydata nie wierzy też inny zwolennik centrum. Matt Bennett założył w Waszyngtonie organizację analityczną Third Way (Trzecia Droga), która promuje politykę centrową. Ale o szansach kogoś innego niż przedstawiciela dwóch głównych partii mówi zdecydowanie: "Kandydat trzeciej partii nie może wygrać prezydentury. To się nie wydarzyło w 247-letniej historii kraju i nie wydarzy się w 2024 roku".