Robert De Niro to jak wszystkim wiadomo bardzo zasłużony i doceniony aktor (dwa oskary). Mimo swego dość zaawansowanego wieku (80 lat), wciąż bardzo aktywny zawodowo, i nie tylko. Można by o nim powiedzieć, że bardzo płodny. Płodzi nie tylko nowe filmy, ale też małe De Nirki (chyba spłodził już siedmioro). Czyli upewnia się, że jego talent będzie przekazany w genach i pójdzie w świat, nie da o sobie zapomnieć.
Aktor znany jest też ze swego porywczego charakteru. Chyba nie bez powodu grał w wielu filmach gangstera, brutala, nieobliczalnego mafioza. Z wiekiem role były łagodniejsze i często komediowe. Ale charakter pozostał. Dał o sobie znać podczas przemówienia, które miał wygłosić podczas wieczoru Gotham Awards w Nowym Jorku.
Facet przygotował się jak należy, napisał sobie przemówienie. Miał mówić o filmie Martina Scorsee'a pt. "Killers Of The Flower Moon", dystrybuowanym przez Apple. Film opowiada o seriach morderstw w latach dwudziestych zeszłego wieku, na ludziach z plemienia Osage w stanie Oklahoma, po tym, jak odkryta została tam ropa. No i w przemówieniu dodał coś tam jeszcze od siebie.
De Niro wychodzi na pewniaka na scenę, włączają mu tekst na telepromterze i aktor zaczyna czytać. Ale ciężko mu to idzie. Zacina się, wysila wzrok, jakby nie rozumiał co czyta. Bo szybko się orientuje, że coś tu się nie zgadza. Zaszła jakaś pomyłka! To co ma przed oczami, to nie to, co miało być wyświetlone. Dopiero po chwili orientuje się, że to jego tekst, ale z wyciętymi całymi sekwencjami. Po prostu został ocenzurowany przez pracowników Apple.
Robert De Niro przemycił na imprezę telefon, na którym miał
wywrotowe treści.
De Niro - jak to on - się wkurzył. I oczywiście nie odpuścił. Powiedział na mównicy, że część jego mowy usunięto, bez jego wiedzy. Ale mimo to chce przeczytać to, czego mu nie pozwolono. Okazało się, że przechytrzył Apple. Wyciągnął smartfona, na którym miał oryginalny tekst. He, he, spece od nadgryzionego jabłuszka nie spodziewali się, że 80-latek ma smartfona?
Miał i wygłosił swój tekst, bez cenzury. Jak się okazało, wycięto słowa krytyki m.in. pod adresem byłego prezydenta Donalda Trumpa i nie tylko.
De Niro stwierdził, że żyjemy w zakłamanym świecie, gdzie zmienia się historię i pisze ją na nowo, według zapotrzebowania na daną chwilę. Krytykował Johna Wayne'a mówiącego, że "dobrze zrobiliśmy odbierajac Indianom ziemię. Tylu ludzi potrzebowało nowej ojczyzny, a Indianie egoistycznie nie chcieli się z nimi podzielić". Przytoczył też z zażenowaniem fakt, że studentom na Florydzie wmawia się, że niewolnicy wykształcili u siebie dodatkowe umiejętności, które zawdzięczają niewolnictwu.
Dalej aktor grzmiał, że kłamstwo stało się narzędziem w rękach szarlatana. Tutaj przytoczył postać Donalda Trumpa i podał, iż podliczono, że okłamywał naród ponad 30 tysięcy razy podczas swej czteroletniej prezydentury. Ile razy zrobił to samo podczas obecnej kampanii, jeszcze nikt nie policzył. No, widocznie tylko prezydentowi przysługuje taki wyjątkowy licznik.
Na koniec aktor podsumował, że pierwotnie chciał podziękować Apple oraz Gotham Film i Media Institute, ale zmienił zdanie po tym, jak go ocenzurowano. Jak śmieli zmieniać jego tekst bez uzgodnienia z nim i to na kilka minut przed wystąpieniem? De Niro nie krył swego zdegustowania tym faktem i stwierdził, że cały ten show-biznes wpisuje się w to zakłamanie, którym przesiąkł dzisiaj cały świat.
Trochę jestem zdziwiona, że dopiero teraz to odkrył. Czyżby do tej pory wierzył w to, że świat jest cudowny, niezakłamany, a ludzie - zwłaszcza w Hollywood - są uczciwi i szczerzy? Chyba wierzył, że tylko w filmach o gangsterach tak jest, tam gdzie rządzi włoska mafia. Nie chce mi się wierzyć, że De Niro był aż tak naiwny. Ale w sumie to dobrze o nim świadczy, tak długo żył w błogim przeświadczeniu, że świat jest piękny. Zazdroszczę mu tej naiwności.