Było coraz lepiej, ale się nie zawaliło

Odkąd sięgam pamięcią, zawsze narzekaliśmy na rząd. Narzekaliśmy to może nawet zbyt łagodne określenie. Bo nie chodziło tylko o to, że rząd źle rządzi. Nasze zarzuty były poważniejsze - wiadomo, złodzieje. No bo jak inaczej określić kilkudziesięciotysięczne pensje i premie, które sobie przyznawali, podczas gdy przeciętny Kowalski musiał przeżyć za marne kilka tysięcy. I jakoś nie przekonywało nas, że ciężko pracują, a te premie "im się po prostu należały", jak to zgrabnie określiła kiedyś pewna pani premier.

Celowo nie napisałam, która to była premier (choć pewnie wielu pamięta), bo wydzieranie z państwowej sakiewki po kilkadziesiąt tysięcy złotych dla swoich dotyczyło wielu kolejnych rządów. Ale ile można tak to państwo obdzierać z kasy? Nic dziwnego, że gdy w 2015 roku Prawo i Sprawiedliwość dochodziło do władzy, uznało, że mamy "Polskę w ruinie".

Jako nowy rząd, nie od razu jednak zmieniło sposób działania. Dopiero po kilku latach, partyjni notable stwierdzili, że rozdawanie swoim ludziom po kilkadziesiąt tysięcy złotych nikomu nie służy. Ani Polsce, ani nawet tym ludziom. Bo dalej musieli pracować.

Próbowano przeskoczyć na system kilkuset tysięcy złotych. To było nawet łatwe, bo wcale nie trzeba było dawać tak wysokich pensji. Wystarczyło zatrudnienie w jakiejś spółce skarbu państwa za kilkadziesiąt tysięcy i wypłacenie np. rocznej odprawy po zwolenieniu po trzech miesiącach. System miał dodatkową zaletę, że jedno stanowisko mogło w ciągu roku zadowolić kilku ludzi.

Ale różnica między kilkadziesiąt a kilkaset nie jest aż taka duża. W dodatku pojawiła się inflacja. Trzeba więc było przeskoczyć na miliony. Do tego potrzebne były już fundacje. Ale przecież ich zakładanie to żaden problem. Trzeba było tylko zdążyć z ich założeniem chociaż na kilka dni przed decyzją jakiegoś ministerstwa, komu te parę milionów dać. Bo fundacja musiała się wykazać dotychczasową działalnością, bogatym doświadczeniem, osiągniętymi sukcesami i oczywiście rosnącymi potrzebami.

Potrzeby rosły rzeczywiście bardzo szybko. Kilka milionów na zakup willi albo innej nieruchomości był dopiero początkiem. System wspierania fundacji był na tyle wydajny, że zaczął operować już kwotami kilkudziesięciu milionów, a w niektórych przypadkach sumami nawet powyżej 100 milionów. Za takie pieniądze to fundacja mogła sobie już sama budować nieruchomości jakie chciała. Dosłownie "jakie chciała", co udowodnił pewien ksiądz. Dostał od państwa jałmużnę z ośmioma zerami na budowę centrum pomocy ofiarom przestępstw, ale wolał zainwestować w budowę studia telewizyjnego.

Wydawało się, że osiągnęliśmy wreszcie właściwy pułap rozdawanych pieniędzy. Może nie był dobry dla Polski, ale wszystkich zadowolić się nie da. Dobrze, że chociaż obdarowani się cieszyli. To już połowa sukcesu.

Trzeba jednak pamiętać, że inwestycje za kilka czy nawet 100 milionów po prostu widać. Gdy w grę zaczęły wchodzić większe pieniądze, tego już gołym okiem nie byliśmy w stanie zobaczyć. Odkryli to dopiero księgowi, którzy zaczęli przyglądać się finansom Orlenu. Gdy jedną ze spółek-córek, założoną w Szwajcarii, zapytali o wypłatę zaliczki na zakup ropy, okazało się, że... przepadła. Nie ma ani ropy, ani pieniędzy. I nic się już nie da zrobić, żeby coś odzyskać. O jaką kwotę chodzi? 1 miliard 600 milionów złotych.

Kogo wyznaczono do zarządzania takimi pieniędzmi? Kogo zrobiono szefem szwajcarskiej spółki Orlenu? Człowieka, którego ostatnio aresztowano za wyłudzenia VAT-u. Pamiętamy, że PiS obiecywał zająć się mafiami VAT-owskimi. Obietnicy dotrzymał. Wyłuskał najlepszych fachowców i umieścił ich na odpowiednich stanowiskach. Drugim przykładem jest brat byłego komendanta głównego policji (tego od granatnika), którym prokuratura zajęła się dokładnie z tego samego powodu.

Audyty w różnych urzędach i organizacjach ciągle jeszcze trwają. Zastanawiam się, czy jeszcze nas czymś mogą zaskoczyć. Co może przebić "zgubienie" półtora miliarda złotych? Teraz będą biliony?!

No chyba nie, bo cały budżet Polski to nie jest jeszcze bilion. Więc nie było go jak ukraść. Ale nawet ujawnione rozdawanie setek milionów, które idą już w miliardy, przekonuje mnie, jak Polska jest niezwykle bogata. Tyle rozdano i to się wszystko jeszcze nie zawaliło! Pociągi jeżdżą, a z kranu leci woda. PiS więc nie miało racji, że zastało Polskę w ruinie. Może zaskoczone, ile państwo ma pieniędzy, postanowiło rzeczywistość trochę upodobnić do głoszonych haseł? Mam nadzieję, że mimo roztrwonionych (nie tylko rozkradzionych) miliardów, to się jednak nie udało.

Straty będą teraz wyrównywać pieniądze z Unii Europejskiej. Właśnie dostaliśmy rekordową wpłatę w wysokości 27 miliardów złotych. Widziałam całą listę inwestycji, na które mają być przeznaczone. M.in. na elektrownie wiatrowe na Bałtyku, na pompy ciepła w domach, ocieplanie budynków, powszechnie dostępny internet szerokopasmowy... I coś, co mnie szczególnie cieszy - 100 tysięcy nowych miejsc w żłobkach.

Problem polega na tym, że wszystko musi być wydane do 2026 r., bo europejski program ruszył już dwa lata temu. Ale poprzedni rząd nie zdołał złożyć wniosku o przyznanie pieniędzy. Teraz trzeba się więc bardzo spieszyć.

Spieszyć się trzeba też z pomocą dla Ukrainy. Dochodzą stamtąd dramatyczne informacje o kończącej się amunicji i coraz skuteczniejszych atakach Rosjan. Europa już dostrzegła zagrożenie, że po pokonaniu Ukrainy, Putin zaatakuje kolejne państwa. 18 państw przystąpiło do projektu budowy wspólnego systemu obronnego przed atakami z powietrza, na wzór izraelskiej "żelaznej kopuły". Polska także zgłosiła swój akces, co... nie spodobało się prezydentowi. Tak, polskiemu prezydentowi. Hmmm. Nie wiem, co powiedzieć. Ale na wszelki wypadek napiszę jeszcze raz, że chodzi o polskiego prezydenta, Andrzeja Dudę.

Pan prezydent tłumaczy (się), że to "niemiecki biznes". Chociaż system ma być budowany przy współpracy z Amerykanami i z wykorzystaniem technologii Izraela. Ale wiadomo, że wszystko, co niemieckie, to złe. Panu prezydentowi jednak nie przeszkadza to, że jego kancelaria kupuje niemieckie limuzyny, w których pan prezydent wygodnie jeździ.

W chwili, gdy piszę te słowa, pan prezydent przygotowuje się w USA do spotkania z Donaldem Trumpem. Nie wiem, co z tego wyniknie, mam nadzieję, że przekona go, aby przestał blokować pomoc dla Ukrainy. Już przed jego spotkaniem podano informację, że w końcu ma się odbyć głosowanie w Kongresie w tej sprawie w sobotę. Amerykanie mogą pomoc dla Ukrainy w końcu uruchomić, bo ustawa w tej sprawie powiązana jest z pomocą dla Izraela. A pomocy dla Izreala mogą chcieć udzielić po ostatnim ataku Iranu.

Niech Andrzej Duda przypisze sobie nawet wpływ na zmianę stanowiska Kongresu czy Trumpa. Oby tylko pomoc dla Ukrainy popłynęła. A pomysł na spotkanie z kandydatem na prezydenta w kampanii wyborczej w innym kraju i tak jest fatalnie oceniane przez dyplomatów. Takich rzeczy się nie robi. Wcześniej zrobił to premier Węgier Viktor Orban i usłyszał powszechne komentarze, że dał się Trumpowi wykorzystać jako tzw. pożyteczny idiota.

Duda przed wyjazdem tłumaczył się, że z Trumpem spotka się "towarzysko". No tak, ponoć ma to być przy kolacji. Towarzysko? To będzie kolacja przy świecach? Czy on nie rozumie, że jest prezydentem Polski i takie spotkanie jest znaczącym manifestem? Towarzysko to się może spotykać z Leśnym Ruchadełkiem, z którym kiedyś korespondował jako prezydent, ale prywatnie, w internecie. Chociaż dopóki jest prezydentem, to i od takich spotkań powinien się powstrzymać.

Możesz podzielić się tą treścią ze znajomymi!