Praca nie wymagana

Słoneczko przygrzało w ostatnich dniach i od razu zrobiło się optymistycznie. Ba, nawet pięknie. Drzewa przed moim domem oblały się soczystym karminem liści i w promieniach tego październikowego słoneczka cieszą moje oko za każdym razem, gdy wyjrzę przez okno. A okno mam otwarte, bo i temperatury są ostatnio optymistyczne.

Nie wszystkim jest tak fajnie. Znajoma przekazała mi niedawno, że dopadła ją choroba - gorączka i gardło tak obolałe, że mówić nie może - dlatego pisała smsy. Poszła do lekarza, a ten od razu stwierdził, że to covid, bo objawy bardzo charakterystyczne. Test to potwierdził. Nie, nie chodzi o to, że pandemia wraca. W Polsce już się o tym nie mówi. Zresztą nikt w rodzinie znajomej się nie zaraził, a ona sama też ma się już lepiej. Najwyraźniej jesteśmy już na tego wirusa bardziej odporni.

Ale doszło do ciekawej sytuacji. Znajoma od dłuższego czasu nie pracuje, a jej mąż jest za granicą. Chcąc mieć ubezpieczenie, musiała zarejestrować się jako bezrobotna. Nie pobiera zasiłku, ale co pewien czas musi przychodzić do urzędu pracy, aby potwierdzić, że wciąż nie pracuje. Termin jej wizyty przypadł akurat na szczyt jej choroby, więc zadzwoniła do urzędu, aby poinformować, że ma covida.

Urzędniczka ze zrozumieniem przyjęła informację, ale w odpowiedzi miała swoją. Choroba usprawiedliwia nieobecność w wyznaczonym terminie, ale wymaga udowodnienia. Znajoma musiała więc wrócić do lekarza i... poprosić o wystawienie zwolnienia z pracy. No, nie dokładnie z pracy, bo przecież nie pracuje. Ale zwolnienie musi być. W ten sposób została bezrobotną na zwolnieniu.

Polska to ciekawy kraj. Wiem, że rodacy mieszkający w Ameryce dziwią się, ile praw przysługuje u nas pracownikowi. Na przykład takie, że wypowiedzenie pracy trwa aż trzy miesiące. Pracownik zostaje zwolniony, ale pracuje jeszcze trzy miesiące. A jak choruje, to wciąż dostaje 80 procent pensji. Zresztą nie tylko pracownik. Jak właściciel firmy dostanie zwolnienie od lekarza, to też dostaje od państwa 80 procent zarobków według deklarowanych składek ZUS.

Wiem, że to was dziwi, bo miałam okazję rozmawiać na te tematy z ludźmi, którzy przyjeżdżają z USA. Ale przyznaję, że fakt, że w Polsce nawet osoba bezrobotna idzie na zwolnienie, zaskoczyło także mnie.

Polska to ciekawy kraj. Ostatnio zaskoczyła mnie także Rada Polityki Pieniężnej. To takie ciało, które decyduje o wysokości stóp procentowych. W ubiegłym tygodniu RPP ogłosiła, że na razie nie podwyższa już tych stóp. Ale to nie tym mnie Rada zaskoczyła, choć ekonomistów podobno tak.

Otóż po ogłoszeniu decyzji pojawiło się tzw. zdanie odrębne. Zgłosiła je prof. Joanna Tyrowicz, która w RPP zasiada dopiero od września. To jej nie usprawiedliwia, bo przecież cała Polska wie, że w sprawie stóp procentowych i inflacji wszystko najlepiej wie prezes Adam Glapiński. A nawet wie, jako jedyny. Bo przez wiele miesięcy powtarzał, że inflacji nie będzie, że jest nawet za niska, potem, że już zacznie maleć. I wiedział o tym tylko on, bo inni mówili, że inflacja będzie i będzie rosnąć.

Dziwić więc może, że pani Tyrowicz się z nim nie zgadza. Opublikowała komunikat RPP z naniesionymi swoimi poprawkami. Cały tekst pokreślony na czerwono, bo większość postawionych w nim tez, profesor oceniła jako nieprawdziwe. Nic dziwnego, że szef się wściekł. "Nie można być w Radzie, pobierać 37 tys. 300 zł miesięcznie za uczestnictwo w jednym spotkaniu w ciągu miesiąca i krytykować działania całego ciała" - orzekł profesor Glapiński.

No i teraz dopiero się zdziwiłam. Bo zdanie odrębne jest dla mnie zrozumiałe. Skoro Rada liczy 10 osób, trudno oczekiwać, że wszyscy myślą tak samo. Ale to, jak myśli prezes Glapiński jest naprawdę zadziwiające. I nie chodzi mi już wcale o jego ekonomiczne "złote" myśli. Zadziwia mnie, jak prezes myśli o pracy w RPP.

Pan Glapiński powiedział wprost, za co płaci się członkom Rady. Bynajmniej nie za jakąś pracę, bo prezes oczekuje od nich jedynie uczestnictwa w jednym spotkaniu na miesiąc. Nie chce wcale, aby dzień w dzień analizowali przeróżne współczynniki, całą sytuację gospodarczą i mieli jakieś swoje zdanie. Dostają 37 tysięcy złotych miesięcznie, aby nie "krytykować działania całego ciała". Dostają kasę, więc niech się podpiszą i siedzą cicho.

Taki sposób rządzenia widać nie tylko w RPP. Czyż nie identycznie było w podkomisji Macierewicza, która płaciła grube pieniądze za potakiwanie jej szefowi, że pod Smoleńskiem doszło do zamachu? Niektórzy eksperci nie chcieli podpisać się pod końcowym raportem, bo zobaczyli w nim nieprawdziwe tezy, niezgodne z tym, co ustalili.

Co gorsze, oczekiwanie potakiwania i nie przeszkadzania widać w szerszych kręgach władzy. Na przykład przy tzw. reformie sądownictwa, którą PiS przeprowadza od wielu lat. I tu także, podobnie jak powiedział to wprost Glapiński, cel został przedstawiony bez ogródek. Wypowiedział go z sejmowej mównicy poseł Stanisław Piotrowicz, znany jako prokurator stanu wojennego. Stwierdził wprost, że "sędziowie mają pełnić rolę służebną wobec państwa".

Nie chodzi o to, żeby sędziowie byli sprawiedliwi, żeby kierowali się prawem i niezależnie rozstrzygali o winie. Mają służyć państwu. Czyli wiadomo już jaki mają wydać wyrok, gdy spór jest pomiędzy państwem, a obywatelem. Piotrowicz powtórzył swoje słowa jeszcze przynajmniej przy dwóch okazjach, więc to nie było przejęzyczenie.

W systemach autorytarnych władze opłacają pewne grupy zawodowe, aby zapewnić utrzymanie systemu. Aby oficjalnie wszystko wyglądało demokratycznie i uczciwie. Nie wiem, jak nazwać obecny system władzy w Polsce, ale tu nikt nie stara się ukrywać, że jak władza płaci, to wymaga.

Możesz podzielić się tą treścią ze znajomymi!