Polacy wspaniale się zorganizowali

Pisałam wam już, jakie mamy w Polsce pospolite ruszenie w sprawie pomocy dla uchodźców z Ukrainy. To pospolite ruszenie trwa, choć mija już miesiąc od wybuchu wojny w Ukrainie (jak widzicie, dostosowałam się do nowego sposobu mówienia - "w Ukrainie" zamiast "na Ukrainie"). Polacy nie zniechęcili się ani rosnącymi potrzebami, ani rosnącą liczbą uchodźców zza wschodniej granicy. Oficjalnie podaje się, że to już ponad 2 miliony ludzi.

To naprawdę niesamowite. Przyzwyczajaliśmy się do tej rosnącej liczby stopniowo, chociaż bardzo szybko. I widzę, że nie robi ona już wrażenia. A przecież w ciągu miesiąca pojawiły się 2 miliony "nowych" ludzi wśród 38 milionów. To 5%! W miesiąc!

Dla mnie jeszcze dziwniejsze jest to, że tak naprawdę, to tego nie widać. Żebyście mnie dobrze zrozumieli. Ukraińców oczywiście widać. Ale przed wojną też ich wszędzie spotykaliśmy. I często słyszałam komentarze, jak ich jest tu wielu. Ale teraz przyjechały jeszcze 2 miliony! A gdybym teraz wróciła z urlopu na Księżcu i o uchodźcach z Ukrainy nie słyszała, to na pewno nie zauważyłabym, że coś się nagle zmieniło.

Oczywiście są miejsca, gdzie się zmieniło bardzo mocno. Gdybym z Księżyca wracała pociągiem, to zmianę zauważyłabym od razu. Bo dworce dużych miast zamieniły się w centra pomocy. Byłam w tym tygodniu na Dworcu Centralnym w Warszawie. Tam wciąż działają wolontariusze. Rozdawana jest żywność, inne produkty pierwszej potrzeby, ale także np. słodycze dla dzieci.

Na Centralnym rozbudowana jest informacja dla Ukraińców. Wszędzie widać napisy po ukraińsku i ewidentnie są potrzebne. Jeden starszy pan zaczepił mnie, pytając o toalety. Po ukraińsku słowo to brzmiało podobnie, ale napis literami łacińskimi był dla niego niezrozumiały. Na szczęście okazało się, że znalazły się też napisy cyrylicą i starszy pan ewidentnie poczuł się znacznie pewniej.

Wolontariusze rozdają Ukraińcom dary przekazywane przez zwykłych ludzi.


Ale i tak nie było szansy, żeby się zgubił. Gdy szliśmy przez halę dworca, przez chwilę został nieco z tyłu. I natychmiast podeszła do niego jedna z wolontariuszek pytając, czy może w czymś pomóc. Opieka nad podróżującymi Ukraińcami jest po prostu rewelacyjna. I chętnych do pomocy jest najwyraźniej wielu. W miejscu, gdzie zapisywano wolontariuszy wisiała kartka, że przyjmowani są tylko ci, którzy zadeklarują się od razu na 6-godzinny dyżur. Doba była podzielona na cztery takie dyżury, od 6 do 12, od 12 do 18 itd.

Kolejne miejsca, gdzie widać Ukraińców, to miejsca ich zbiorowego zakwaterowania. Różnie to wygląda. Czasem są to duże hale, ale często też hotele czy sanatoria, gdzie warunki są lepsze. W moim mieście sporą grupę zakwaterowano w budynku dawnej szkoły. Budynek stał pusty, bo miał być remontowany czy nawet przebudowany.

Zakwaterowanie zapewniły władze miasta, ale ludzie czynnie pomagają nowym mieszkańcom. Proboszcz mojej parafii ogłasza, czego najbardziej potrzeba i od razu wszystko się znajduje. Jedna z pierwszych, może dość zaskakujących próśb - pralki. Przecież ci ludzie muszą gdzieś prać swoją bieliznę i ubrania, a w pustej szkole pralek oczywiście nie było. Ale już są.

Wojenni uciekinierzy znajdują też zakwaterowanie w domach Polaków. Pisałam wam o dwóch rodzinach wśród moich krewnych, które zgłosiły w mieście chęć ugoszczenia Ukraińców. Młode małżeństwo z dzieckiem, mieszkające pod Warszawą przez kilka dni gościło rodzinę, która pojechała dalej, do swojej rodziny w Niemczech. Teraz pod swój dach przyjęli już kolejną rodzinę, która na razie nie ma dokąd pojechać.

Wielu Ukraińców przybyło do Polski tylko z tym, co zdołali unieść w rękach.


Druga rodzina moich krewnych mieszka w Warszawie i też zgłosiła chęć pomocy. Przygotowali pokój, a kontakt z Ukraińcami nawiązali przez znajomego księdza. Gdy okazało się, że zakwaterowania szukają dwie kobiety, każda z synem w wieku 10-12 lat, szybko przygotowali jeszcze jeden pokój. Mieszkają w niedużym domu jednorodzinnym, więc w praktyce gościom oddali parter, a sami korzystają z piętra i wspólnej kuchni na parterze. Kuzynka powiedziała nawet w pewnym momencie: "Popatrz, jak ten nasz dom okazał się duży".

Oglądając dramatyczne obrazy z Ukrainy, których teraz w telewizji nie brakuje, czuję chwilami już nie tylko złość, oburzenie czy współczucie, ale też załamanie. Głupio to przyznać siedząc wygodnie w fotelu, ale chwilami jestem tymi obrazami zwyczajnie zmęczona. Ale natychmiast ładuję baterie oglądając obrazy z Polski. Chyba sami nie wiedzieliśmy, że potrafimy tak pomagać innym. Nie wiedzieliśmy, że nasz dom może być tak duży. Że zmieszczą się w nim bez problemu miliony potrzebujących.

Oczywiście boli trochę, że odgórne wsparcie nie jest proporcjonalne do pospolitego ruszenia samych Polaków. Brakuje przede wszystkim koordynacji działań. W każdym mieście samorządy organizują pomoc dla Ukraińców po swojemu, więc wszędzie wygląda to trochę inaczej. Przydałyby się ujednolicone działania rządu, bo siły samych wolontariuszy nie wystarczą.

Nie chcę się nad tym rozwodzić, ale litania rzeczy do załatwienia jest długa. Marzy mi się, żeby rządzący działali tak samo, jak całe społeczeństwo. Bo społeczeństwo działa wspaniale. Chcąc zakończyć tym pozytywnym akcentem, więc pozwolę sobie zacytować myśl, którą sms-em przesłał do telewizji jeden z widzów. Napisał, że "Polacy są największą na świecie organizacją pozarządową".

Możesz podzielić się tą treścią ze znajomymi!